Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Jak zachować doskonałe zdrowie, kondycję i urodę? Porady, zdrowa żywność, najlepsze przepisy.
Awatar użytkownika
Nalewka
Przyjaciel Forum
Przyjaciel Forum
Posty: 6501
Od: 30 paź 2006, o 12:42
Opryskiwacze MAROLEX: więcej niż 1 szt.
Lokalizacja: Działka na Warmii

Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

SADZIMY RYŻ, BUDUJEMY SOCJALIZM
Cezary Łazarewicz

Władysław Musiał, lat 76, zawsze ustawiał dziennikarzy na górce koło chlewa. Jak się napatrzyli, sprowadzał w dół - na pole.

- Wybałuszali oczy, kręcili się przy zielsku, coś skrobali w notesach, a potem pisali, że pszenica to przeżytek i tylko ryż się będzie liczyć. A w PGR Kamienna będziemy zbierać trzy tony z hektara opowiada. - To był nasz wielki sukces.

- Przecież nic z tego nie wyszło.

- Bo klimat zawalił - upiera się. - Ryż w naszym pegeerze wyrósł piękny. Wysoki, bujny, dorodny. I tylko tych ziarenek prawie nie miał.

Pan Władysław wszystko dokładnie pamięta: wiosna 1950 roku, PGR Kamienna pod Kielcami, wizyta naukowca z Puław. Nazwiska nikt we wsi nie pamięta (- Starszy pan w kapeluszu. Wyglądał jak przedwojenny dziedzic).

Naukowiec rozglądał się po wsi, a potem powiedział Musiałowi, że będzie brygadzistą na plantacji ryżu.

- Trochę się zdziwiłem, bo o ryżu słyszałem, że rośnie tylko w Chinach. Ale ten inżynier powiedział, że teraz będzie inaczej.

Władysław Musiał podpiera się laską i mruży oczy, gdy próbuje sobie przypomnieć.

- Tam kazałem usypać wały z ziemi - prowadzi przez ściernisko. - Tu była woda i co dzień trzeba było mierzyć temperaturę. A liczniki na wodę tam - kuśtyka po polu. - Ten ryż to było oczko w głowie inżyniera. Przyjeżdżał co kilka dni. Głodny, niewyspany. Biegł na pole i oglądał każdy krzaczek.

Ludzie pukali się w czoło, a on ciągle powtarzał, że jak przyjdą żniwa to niedowiarków przekona. I prawie się udało...

- Tylko co? - dopytuję się.

- Zamiast trzech ton zebraliśmy trzysta kilo i inżynier się wściekał, że to przeze mnie. Że ludzi nie upilnowałem przy robocie.

- Nie wiedział, że ryż w Polsce nie urośnie?

- Urośnie, panie, urośnie - Musiał ciągle swoje. - Na pewno by urósł, tylko klimat nas zawiódł. Inżynier tłumaczył w pegeerze, że gdyby w październiku było ciepło, jak w tropiku, to urodzaj byłby wielki.

Jak pszenica

W roku 1951 Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego po serii eksperymentów zleciła Instytutowi Hodowli i Aklimatyzacji Roślin w Puławach przygotować pegeery do masowego wysiewu ryżu.

"Uprawa ryżu rozpowszechnia się w ZSRR, na Węgrzech i w Rumunii. Doświadczenia, jakie przeprowadzili naukowcy w Polsce, pozwoliły już na zebranie wiadomości potrzebnych do rozpoczęcia uprawy na szerszą skalę" - pisał inżynier Piotr Sobczyk w broszurze rozsyłanej w roku 1952 do pegeerów. Informował dyrektorów, że najlepszy ryż na zasiewy można dostać w instytucie. Gwarantował wysokie zbiory i fachową pomoc.

Jedyne zdjęcie inżyniera Sobczyka: starszy pan w kapeluszu i płaszczu do ziemi spaceruje po podmokłym polu ryżowym (ocalało w albumie jego współpracowniczki, Krystyny Jaworskiej). Prawdopodobnie to on przyjeżdżał do PGR Kamienna.

Kiedy pod koniec lat czterdziestych Krystyna Jaworska ukończyła Akademię Rolniczą i rozpoczynała pracę w puławskim instytucie, o Sobczyku wiedziała niewiele.

Przed rokiem 1939 był posłem RP (- Chyba z PSL), pracował w spółdzielczości rolnej, mieszkał w Jędrzejowie. Wojna wygnała go do Rumunii i siedział tam aż do wyzwolenia.

- Zatrudnili go w jakiejś eksperymentalnej plantacji ryżu i to go pochłonęło bez reszty - wspomina Jaworska, od kilkunastu lat na emeryturze.

W roku 1948, gdy rząd PRL zdecydował, że rozpoczyna doświadczenia nad aklimatyzacją ryżu, inżynier Sobczyk zjawił się w Puławach.

Od razu trafił do Zakładu Roślin Specjalnych profesora Lucjana Kaznowskiego. Zespół pracował nad wyhodowaniem polskiej odmiany bawełny, koksagisu i orzeszków ziemnych.

Piotr Sobczyk był doświadczony - od razu dostał czterech ludzi i awans na kierownika zespołu ryżowego.

- On nie miał żadnych wątpliwości, że ryż będzie rósł w Polsce jak pszenica. To był fanatyk - twierdzi pani Krystyna. - Żonę i dzieci zostawił w Warszawie, a sam bez reszty poświęcił się aklimatyzacji.

"Chociaż ryż jest rośliną krajów gorących - pisał w roku 1949 w miesięczniku "Problemy" - to w Związku Radzieckim z uprawą ryżu posunięto się znacznie na północ w okolice Charkowa, Saratowa i Woroneża. [...] Dlatego uważam, że ryż może zająć w polskiej gospodarce rolnej miejsce równorzędne ze zbożem".

Wiosną 1948 roku za sprawą Sobczyka w 14 miejscowościach powstały poletka doświadczalne (żadne nie przekroczyło 600 metrów kwadratowych). Ziarno udało się wyhodować tylko na trzech, ale inżyniera wcale to nie zraziło. Przejściowe trudności tłumaczył na łamach "Problemów": "W jednym z majątków miejscowy ogrodnik opacznie zrozumiał okólnik i zniszczył poletko. Na moją uwagę, dlaczego nie dał wody na ryż, odpowiedział, że w myśl okólnika czekał, aż ryż będzie się krzywił, a ponieważ stał prosto, więc nie dał wody. Nieporozumienie polegało na tym, że ogrodnik wyraz >>krzewienie<< zrozumiał jako >>krzywienie<< i czekając na skrzywienie zniszczył poletko".

W roku 1949 dyrektorką puławskiego instytutu została profesor Jadwiga Lekczyńska i dla ryżu zapaliło się zielone światło.

- Profesor Lekczyńska była fanatycznie oddana sprawie łysenkizmu i uważała, że każdą roślinę można zmusić do wzrostu, i to w każdym klimacie. A Sobczyk stał się wymarzonym kandydatem na polskiego Łysenkę - mówi dr Anna Zawiejska, która na początku lat pięćdziesiątych rozpoczynała pracę w instytucie, a teraz odkłada słuchawkę, bo nie jest pewna, czy coś jeszcze powinna powiedzieć.

Oddzwoniła dopiero wieczorem: - Wszystko panu opowiem, bo nie można ciągle jechać na fałszu.

Zaprotestować, znaczyło stracić pracę


Mieszkanie pełne książek w puławskim blokowisku z wielkiej płyty. Doktor Zawiejska dobija osiemdziesiątki. Do instytutu trafiła na początku lat pięćdziesiątych zaraz po studiach rolniczych, gdzie dowiedziała się, że gen jest pojęciem metafizycznym, a obowiązującą prawdą - "nowa socjalistyczna biologia" Trofima Łysenki.

- Łysenko to był szarlatan, który wierzył, że gatunki można przekształcać, jak się tylko chce. Wystarczy przyzwyczaić roślinę do zimna i już można sadzić kawę w Tatrach, a herbatę pod Warszawą - opowiada dr Zawiejska. - W Puławach zespół ryżowy Sobczyka święcił triumfy i nieustannie ktoś rozsiewał plotkę, że niewiele brakuje, by nowa odmiana ryżu zalała polskie pola.

- I nikt nie zaprotestował?

- Nie było takich odważnych. Skoro przedwojenny profesor, zasłużony biolog, bał się zaprzeczyć, to co dopiero mówić o nas, którzyśmy ledwo ukończyli studia. Protestować? Za to można było wylecieć z pracy. Wszyscy wiedzieli, że ryż był nadany z góry.

Ja myślałam inaczej: skoro oni wkładają w to taki wysiłek, to może się uda.

Na przełomie 1951 i 1952 roku miałam pewność, że nic z tego nie będzie, choć Piotr Sobczyk chodził po instytucie i przesypywał z garści do garści wyhodowane przez siebie ziarnka. To powinno się wtedy skończyć na próbach laboratoryjnych.

Z naszej eksperymentalnej plantacji w instytucie, na którą wszyscy chuchali, udało się zebrać ledwie kilka kilogramów. A jak przeliczyliśmy koszty, to wychodziło, że kilogram ryżu musiałby kosztować tyle, ile tona pszenicy.

Człowiek nie oszuka biologii. Ryż to roślina krótkiego dnia i klimatu subtropikalnego. Potrzebuje słońca, dużej wilgotności, ma inny metabolizm. Tylko Łysenko mógł twierdzić, że ryż można przyzwyczaić do zimna.

Gdy na początku roku 1952 w instytucie gruchnęła wieść, że sam Minc interesuje się ryżem, nikt już nie był w stanie tego powstrzymać.

Wicepremier Hilary Minc - druga osoba w państwie, prawa ręka Bieruta, twórca i organizator gospodarki stalinowskiej. Jako przewodniczący Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego rozbił już prywatny handel i marzył o całkowitej kolektywizacji rolnictwa.

Chyba chodzi o kukurydzę


- Ani Minc, ani Bierut nie wiedzieli o ryżu - twierdzi Artur Starewicz, kierownik Wydziału Propagandy KC PZPR na początku lat pięćdziesiątych. - Ja też nic takiego sobie nie przypominam, więc to musiał być kompletny margines. Chyba że chodzi o kukurydzę? Bo o tym były i filmy propagandowe. Aktyw się włączył. Ale ta kukurydza nie wyszła...

- Ryż mnie bardziej interesuje - próbuję powrócić do tematu.

- A popisową głupotą partii była stonka ziemniaczana, którą Amerykanie nam mieli podrzucić - ciągnie Starewicz. - Te wszystkie idiotyzmy rodziły się w Moskwie i przenikały do krajów ościennych. Wszystko, co stamtąd przyszło, musiało być dobre.

Skończył to dopiero Chruścik.

- Kto?

- Tak nazywaliśmy Chruszczowa. Kiedy został sekretarzem partii, to w roku 1956 ogłosił w Moskwie, że wszystko, co było wcześniej, jest nieważne. Wtedy żaden ryż ani stonka już by nie przeszły.

- Niech pan napisze o stonce - radzi Starewicz - jest ciekawsza od ryżu.

Z kącika miczurinowca


Artur Starewicz miał rację. Przez cały rok 1952 główny dziennik PZPR "Trybuna Ludu" o polskim ryżu wspomniał tylko dwa razy i to drobną czcionką. W miesiącu "pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej" (październik 1952 roku) gazeta napisała o kole miczurinowców przy ministerstwie rolnictwa, które zorganizowało wystawę roślin egzotycznych uprawianych w naszych pegeerach. Obok kapusty abisyńskiej, koksagisu, perilli, rośliny oleistej, którą dotąd uprawiano w Indiach, dziennikarz "Trybuny Ludu" wypatrzył ryż.

W maju 1953 roku z okazji Dnia Zwycięstwa "Trybuna" odnotowała: "W okolicach Wrocławia rozpoczęto nawadnianie pól pod uprawę ryżu. Przewiduje się, iż jego uprawa pozwoli nam szybko stać się wielkim eksporterem tego cennego zboża".

Z taką samą obojętnością "Trybuna Ludu" opisała powstającą na Dolnym Śląsku plantację bananów i ananasów.

Duży fotoreportaż z Puław "Tam gdzie rośnie ryż, bawełna..." znalazłem tylko w "Nowej Wsi" z roku 1953. Na zdjęciach kłosy zboża wielkości człowieka, czterometrowe słoneczniki, liście tytoniu jak obrus i tylko jedno szarobure zdjęcie pola ryżowego. Bose kobiety w grząskim bajorze grzebią w błocie. Obok podpis: "Ojcowie nasi nie uprawiali bawełny, herbaty ani ryżu - a żyli. My też nie musimy - może powiedzieć ktoś, kto się boi zmian".

W "Nowej Wsi" co tydzień jest też "Kącik młodego miczurinowca", do którego pisze młodzież z całej Polski, która chce naśladować "wielkiego radzieckiego agronoma", który chciał sadzić na Syberii jabłonki i morele.

Zofia Ciurla z Ujsoł opowiada, że była na spotkaniu miczurinowców z przodującymi chłopami i ze zdumieniem oglądała półtorakilogramową marchewkę. "A jeden z nich pokazywał wyhodowane przez siebie kłosy krzaczastej pszenicy, sorgo, ryż i kapustę abisyńską".

Wiktor Olejnik (koło miczurinowców przy Technikum Rolniczym w Wojsławicach) odpowiedział, że nie rozumie zdziwienia Zofii z Ujsoł, bo jego koło już od roku sadzi kapustę abisyńską i wyrabia z niej olej. "Miczurinowcy z Wojsławic są dumni - zaznacza - że dali państwu korzyści i pokryli częściowo koszty swojego kształcenia".

Leszek Miller (kółko w Starym Łomie) pochwalił się, że z kolegami z ZMP sadzi lawendę i wezwał inne koła ZMP do współzawodnictwa: kto zasadzi więcej roślin przemysłowych.

Trudności przejściowe


Szkolne wycieczki z całego kraju zaczęły przyjeżdżać do Puław. Dzieci stawały nad wiślaną łachą przy pałacu Czartoryskich, a nauczycielki pokazywały wątłe gałązki wystające z wody i mówiły: nie ma rzeczy niemożliwych.

Dziennikarze o naukowcach z Puław piszą wówczas: "ludzie, którzy zmieniają przyrodę". Nie szczędzą pochwał: "na podstawie doświadczeń Miczurina udowodnili, że przez dziedziczenie cech organizmy roślinne można zmieniać stosownie do potrzeb ludzkich".

- Piotr Sobczyk wymyślił nawet specjalną turbinę, która nawadniała pola ryżowe - opowiada Krystyna Jaworska. - Kiedy lato było ciepłe, to mieliśmy nawet niezłe zbiory. Ale udawało się to na niewielkim areale, który można było chronić przed wiatrem i nawadniać ciepłą wodą. Z takiego wychuchanego poletka zbieraliśmy trochę ryżu, mnożyliśmy przez sto lub tysiąc i obliczaliśmy wydajność z hektara - 40 kwintali.

Jak lato było mokre i zimne, to nawet mnożenie nie pomagało.

Ale Sobczyk powtarzał, że trudności są przejściowe: "Już pierwszego roku przekonałem się, że do otrzymania plonu w naszym klimacie należy obmyślić inne sposoby uprawy i pielęgnowania ryżu niż w ciepłych krajach południowych - pisał w roku 1952 w książce >>Uprawa ryżu<<. - W tym celu przeprowadziłem wiele prób i doświadczeń z produkcją rozsady, terminami wysiewu, urządzeniami pól i sposobem nawadniania. Dzięki temu już w roku 1950 miałem dosyć dobry plon i otrzymałem dorodne ziarno. (Możliwe, że da ono początek nowej odmianie ryżu w Polsce Ludowej?)".

Nie dało. Rok później inżynier Sobczyk musiał ściągnąć ziarno siewne z ZSRR.

"Rekordowy plon uzyskali dwaj przodownicy z ZSRR. Kim-Man-Sam w 1942 otrzymał 152 q z ha, a Ibrai Zachaiew w 1947 - 150 q".

W roku 1951 radziecką odmianę zasiano w PGR Lubiatów i PGR Kamienna.

Dwa lata później w całej Polsce w pegeerach ryż był posadzony już na 27 hektarach. Ziarno zebrano z połowy (reszta zgniła lub wyschła), a i tak średnie zbiory były dziesięciokrotnie mniejsze niż te opisywane w ZSRR.

W Lubiatowie Dolnym zebrano tylko 19,75 q z hektara, a w Czernicy - 14 kwintali.

Sobczyk się nie poddawał: "Istnieją możliwości zdobycia dla produkcji krajowej nowej rośliny zbożowej - pisał w biuletynach puławskiego instytutu - a przeprowadzone badania przemawiają za dalszym kontynuowaniem prac".

Jedwabniki, dwukłosowa pszenica, tombinambur


Zenon Gałkiewicz, były kierownik wydziału rolnego w powiatowej radzie narodowej w Łodzi, pamięta polecenie, które ministerstwo rolnictwa rozesłało wiosną 1952 roku do okolicznych powiatów. Należało jak najszybciej znaleźć jakiś pegeer i rozpocząć przygotowania do siewu ryżu.

- To mógł wymyślić tylko jakiś głupek, który nie miał pojęcia o rolnictwie - mówi Gałkiewicz. - Ale oni wtedy wierzyli, że partia wszystko może i jak zechcą ryż posiać, to się klimat zmieni. Durniów było co niemiara, więc mnożyły się niesamowite pomysły.

Z tego okresu Gałkiewicz pamięta hodowlę jedwabników w pegeerze gdzieś pod Łodzią.

Jaja tak długo leżały w kartonowych pudłach, aż zaczęły wyłazić z nich larwy. Upychano je w biurowych szafach, więc wszystkie wyzdychały.

- Wtedy dopiero zauważono błąd. Trzeba było najpierw zasadzić morwy, którymi żywią się larwy, a dopiero potem sprowadzić jaja.

Podobnie było ze spółdzielnią rolną Andrzejów, w której ministerstwo rolnictwa kazało sadzić tombinambur (korzeń z tropiku bogaty w skrobię). Kierownik spółdzielni jeździł do ministerstwa rolnictwa prosić, by znaleźli sobie inne pola. Nic nie wskórał, tombinambur zgnił po miesiącu, a kierownik trafił w ręce prokuratora.

W Dąbrówce Wielkiej zasiano radziecką pszenicę dwukłosową.

- Szlag ją trafił, bo to była jakaś ciepłolubna odmiana - mówi Gałkiewicz. - Ale gdyby ktoś się ośmielił powiedzieć, że ruska pszenica jest do bani, wtedy cały zarząd spółdzielni musiałby trafić za kratki.

- Kiedy wymyślili ten ryż, cały mój wydział pękał ze śmiechu, a ja musiałem szukać pegeeru - wspomina Gałkiewicz. - Dopiero w Sarnowie znalazłem niezarybiony staw. Dyrektorowi mówię: tu będzie rósł ryż, a on ma łzy w oczach.

- Wzruszył się?

- E tam - denerwuje się Gałkiewicz. - Stracha miał. On już widział siebie w więzieniu.

Trochę go uspokoiłem i kazałem czekać na sadzonki.

Ale zamiast ryżu przysłali z ministerstwa list, że całą akcję odwołują i chłop odetchnął z ulgą.

- A jakby nie odwołali?

- Ryż byśmy zasadzili, potem by zgnił, a co z dyrektorem zrobiłoby UB, to ja nie wiem.

Po kolana w błocie


- Pegeery broniły się przed ryżem, ale ich opór na nic się zdał, bo gdzieś trzeba było go sadzić. A żaden rolnik dobrowolnie na to by nie poszedł - wspomina dr Zenon Lis, emerytowany naukowiec z puławskiego instytutu. Pięćdziesiąt lat temu, zaraz po maturze, dostał pracę przy ryżu.

- Ryż to była wielka harówa - dodaje. - Znaleźć pole, przygotować groble. Usypać wały ziemne. Doprowadzić wodę. Ziarno sadziło się w inspektach. Potem trzeba było brodzić po kolana w błocie i wtykać te sadzonki w ziemię. A jak w maju złapały przymrozki, to cała praca szła na marne. Kto by chciał się tym zajmować?

- A pegeery?

- Im można było wszystko nakazać. Każdy dyrektor wiedział, że taka plantacja to ogromne nakłady i pewne straty. Trzęśli się ze strachu i pytali, co z nimi będzie, jak ryż się nie uda. Wtedy inżynier Sobczyk mówił, że nic, bo to tylko eksperyment. Jak już wiedzieli, że włos im z głowy nie spadnie, to kalkulowali: rok się przemęczę, ryż zmarnieje i dadzą mi święty spokój. Jakoś musieli się bronić.

W roku 1952 lub 1953 zmieniła się koncepcja i Sobczyk pojechał do majątku więziennego pod Wrocław. Dlaczego tam? W więzieniu był jeszcze mniejszy opór niż w pegeerze. Wszystko szło łatwiej. Ale tam też nie wyrósł.

- Dlaczego ten ryż był tak ważny? - pytam dr. Lisa.

- Chodziło o przekształcanie przyrody: zmienić kierunek rzek, pustynie nawodnić i ryż wyhodować tam, gdzie go jeszcze nie było.

- Ale po co?

- Każdy człowiek chce zrobić coś użytecznego w czasach, w których żyje - mówi dr Lis, wręczając mi na pożegnanie swoją pracę magisterską z roku 1955: "Porównanie trzech odmian ryżu Agostano, M-1, M-4 w przekroju 3-letnich badań na poletkach doświadczalnych IHAR-u w Puławach".

Dziewczyny płakały z zimna


Na anons w "Gazecie Wyborczej": "Kto sadził ryż?" odpowiedziało dziewięć osób.

Anna Nagórska z Wrocławia w latach pięćdziesiątych przeczytała w "Płomyku", że ryż rośnie pod Chełmem Lubelskim. W gazecie było nawet zdjęcie, ale miejscowości nie zapamiętała.

O 20 hektarach ryżu w PGR Żmigródek na Dolnym Śląsku czytelnikowi z Katowic opowiadał ojciec. We wsi wybudowano groble i sprowadzono potężne pompy, by cały teren nawodnić. - Byłem tam niedawno i widziałem jakieś resztki urządzeń. Ale wszyscy, którzy tam pracowali, już wymarli - mówi.

PGR Fiszewo na Żuławach - dwa telefony. Niewielkie poletko uprawiano w roku 1950.

Julian Pawliszcze, wtedy uczeń technikum rolnego, zapamiętał, że wodę podgrzewało się na blaszanym dachu, a i tak wszystko zmarniało: - Przyczyn klęski nam nie tłumaczono.

Plantacją opiekował się Antoni Parfianowicz, oddelegowany z puławskiego IHAR-u.

- Pamiętam zdjęcie ojca w gazecie z kłosem ryżu w ręce - wspomina Lucjan Parfianowicz. - On nigdy w to nie wierzył, ale nie protestował, gdy kazali jechać. W domu się wyśmiewał: "Polaka ryżem karmić się nie da".

Niewielkie plantacje były też w Głownie pod Łodzią, Sadłowicach na Lubelszczyźnie i Lasowie pod Wrocławiem.

Maria Grajek zadzwoniła, by powiedzieć, że śladów po ryżu trzeba szukać w Czudcu pod Rzeszowem. Kiedy w latach pięćdziesiątych wstąpiła do koła miczurinowców i prowadziła kronikę wycinków prasowych, najwięcej było o Czudcu.

Znalazłem w "Trybunie Ludu" z roku 1952 o mrozoodpornych brzoskwiniach: "Młodzi miczurinowcy w Czudcu wnet zapełnią ogród roślinami, których istnienie do niedawna było jedynie fantazją marzycieli".

"Trybuna" zapowiada, że to wcale nie koniec: "Prawdziwą atrakcją, obok bawełny, będą kłoszące się dwie odmiany ryżu". (Rok później zdjęcie czudzkiego ryżu i tutejszej krzyżówki pomidora z ziemniakiem zamieści "Nowa Wieś").

- Ogród miczurinowski był naszą dumą - mówi Zbigniew Kalandyk, absolwent LO w Czudcu. - Ryż, sorgo, dynia oleista ani pomidory argentyńskie nie były u nas niczym dziwnym.

Szkolny ogródek zarósł chwastami w latach 60., później przyjechały spychacze i ogród zamienił się w kort tenisowy.

Tadeusz Jończyk z Antopola pod Nałęczowem przysłał list: "Ryż wysiewaliśmy do inspektów w marcu, a sadzonki wysadzaliśmy na poletko zalane wodą po 15 maja, gdy minęły przymrozki. Doświadczenia prowadzone były około trzech, czterech lat od roku 1948. To sobie przypomniałem". Pojechałem tam. W Antopolu błoto po kolana. Z okien mieszkania Tadeusza Jończyka widać upadły pegeer. Zaraz po wojnie, gdy został kierownikiem gospodarstwa ogrodniczego, we wsi była plantacja róż, znana szkółka ogrodnicza i 40 hektarów stawów rybnych. Zanim wszystko zniszczył socjalizm, zjawili się naukowcy z Puław i zasadzili ryż na rybnym tarlisku.

- Nasion wyrosło mało. Wyglądały jak spłaszczony jęczmień otoczony łuską. Smaku nie mogę sobie przypomnieć - Tadeusz Jończyk pamięta też, że ten sam ryż uprawiano w PGR Leszkowice pod Głogowem.

Wieś leży nad Odrą. Trzy hektary ryżu rosły przy samym wjeździe do Leszkowic. Kiedy w roku 1951 Maria Mucha zaczynała tu pracę, pole było w pełnym rozruchu: - Studentki i uczennice przywozili spod Łodzi, kazali im zdejmować buty i cały dzień trzymali je po kolana w wodzie. W maju woda była lodowata, więc dziewczyny płakały z zimna. Nie mogły przecież rzucić roboty. Stały tam zmarznięte, bose i zakatarzone.

Ryż urósł niski i drobny. Zebrano tylko 1500 kilogramów.

To i tak było o wiele więcej niż przez następne lata.

W roku 1953 wycofali się z Leszkowic. I nikt nigdy się nie przyznał, że to był niewypał.

Entuzjaści nie liczą pieniędzy

- To był okres małpowania Sowietów - opowiada profesor Andrzej Werblan, historyk-marksista, członek Biura Politycznego KC za Gomułki, a w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych student Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR. - Stalin zakładał, że każdy kraj w bloku musi być samowystarczalny. Jeśli się uda - to powinien uprawiać nawet herbatę. Góra nie traktowała tych pomysłów poważnie, ale też nikt nie zamierzał się im przeciwstawiać. Bo skoro próbują w ZSRR, to my nie powinniśmy być gorsi. Propagandzie na tym ryżu specjalnie nie zależało. Co tam ryż, jak my tu tworzymy nowego człowieka.

- Dewiacje rodziły się z entuzjazmu - ciągnie profesor Werblan. - I nikt nie liczył nakładów?

- To była gospodarka wojenna. Liczył się efekt, a nie nakłady. Entuzjaści nie liczyli pieniędzy. Dopiero gdy zaczęła się odwilż, postawiono na takich pomysłach krzyżyk.

Po Październiku łysenkiści wyrzekli się swoich poglądów i pracowali dalej.

Prośba o szansę


Krystyna Jaworska pamięta, że w roku 1957 wszystkie pola ryżowe wokół instytutu osuszono i obsiano je zbożem. Piotr Sobczyk przerwał nagle wszystkie badania i wyjechał z Puław. Pokazał się jeszcze może ze dwa razy.

Pozostawione przez niego notatki przejął nieżyjący już dr Marek Różkowski i jeszcze w tym samym roku oficjalnie ogłosił przerwanie wszelkich prac nad aklimatyzacją.

- Ja też do końca nie byłam przekonana do tego ryżu, bo nawet pracę magisterską pisałam o pszenicy - mówi Krystyna Jaworska.

- A Sobczyk?

- On wierzył do końca. Jeszcze w roku 1957 opublikował ostatnią swoją pracę na temat ryżu.

Odnalazłem ją w bibliotece instytutu. Na dziewięciu stronach Piotr Sobczyk opisał zalety ryżu, sposoby uprawiania, występujące gatunki. Tekst kończył się apelem autora, by dać ryżowi w Polsce szansę.

"Przeprowadzone badania i obserwacje nad aklimatyzacją ryżu w latach 1948-56 pozwalają przypuszczać, że przy dalszej pracy można wyhodować odmiany o mniejszych wymaganiach cieplnych".

- Ale to był już koniec - mówi Krystyna Jaworska, która przez następnych dwadzieścia lat o inżynierze Sobczyku nic nie słyszała.

W połowie lat siedemdziesiątych otworzyła "Express Wieczorny" i znalazła jego nekrolog.

- Ale tylko my w Puławach wiedzieliśmy, że odszedł jedyny polski ekspert od ryżu.

Kompromis z władzą


Żona profesora P., gdy słyszy o aklimatyzacji ryżu, reaguje nerwowo:

- My się nigdy tym nie zajmowaliśmy i na ten temat naszych wypowiedzi nie będzie! - krzyczy do słuchawki.

Profesor P., wykładowca SGGW w Warszawie, członek PAN, w latach pięćdziesiątych o aklimatyzacji roślin pisał dużo i często. Za wzór stawiał Związek Radziecki - "ojczyznę agrobiologii" - i zastanawiał się, kiedy Polska pójdzie wskazanym torem.

"Zachciejmy założyć pod Krakowem choćby gaj pomarańczowy czy jedną plantację herbacianą, a przekonamy się, jak będzie to trudne i śmiałe - pisał profesor w "Wiedzy i Życiu".

"Czy naprawdę surowy klimat musi ograniczać uprawę cennych roślin południowych? Wystarczy otrząsnąć się spod ucisku kapitalistycznego [...] i zrozumieć, że nie ma dla człowieka rzeczy niemożliwych" - notował swoje wrażenia z podróży po ZSRR i podawał konkretne przykłady: plantacja orzeszków ziemnych w mroźnych okolicach Stalingradu, pola bawełny na Ukrainie i mrozoodporne czereśnie z Miczurińska.

Tylko o ryżu ani słowa.

- Bo to był nierealny pomysł - denerwuje się żona profesora. - I proszę nie łączyć naszego nazwiska z tym ryżem, bo to jakieś wariactwo było - ostrzega, zanim odłoży słuchawkę.

Profesor P. nigdy nie krył, że był ideologiem łysenkizmu. O Łysence napisał nawet książkę i już w roku 1949 na spotkaniu Koła Przyrodników Marksistów przy partyjnym miesięczniku "Nowe Drogi" domagał się, by nie tracić czasu na badania laboratoryjne i teorie Łysenki od razu stosować w pegeerach i spółdzielniach produkcyjnych.

To profesor P. organizował pierwsze koła miczurinowskie i otaczał swym autorytetem. - Nie po to wróciłem ze Stanów, żeby siedzieć w więzieniu, ale by służyć krajowi - wyjaśnił niedawno w jednym z wywiadów. - Propagowanie tych idei to był mój kompromis z władzą.

Potrzebna polska odmiana

Pracę magisterską doktora Zenona Lisa przeczytałem w jeden wieczór. Napisał, że oparł się głównie na badaniach inżyniera Piotra Sobczyka, który ma duże sukcesy.

Przyznał, że największą przeszkodą są warunki klimatyczne, bo ryż wymaga jednak ciepłego klimatu.

Na następnych stronach autor opisał, jak poradzono sobie z tym w Związku Radzieckim ("Najdalej na północ wysunięta jest uprawa ryżu dochodząca do 53 stopnia szerokości geograficznej") i postawił śmiałą tezę:

"Warunkiem wprowadzenia uprawy ryżu na szeroką skalę jest wyhodowanie polskiej odmiany. Bo terenów, na których ryż może być uprawiany, w Polsce jest dużo - np. łąki położone nad rzekami czy strumykami, których woda może być używana do nawadniania plantacji ryżowych".

Niewiele wątpliwości. Dużo przekonujących argumentów.

- To dlaczego się nie udało? - zapytałem dr. Lisa, oddając szarą teczkę.

- Coś pan? - zaśmiał się. - I w Paryżu nie zrobili z owsa ryżu.

Gazeta Wyborcza - 29/06/2000

źródło: http://niniwa2.cba.pl/sadzimy_ryz.htm
"Wyrzuciłem telewizor na śmietnik, a w radiu urwałem gałkę, tak aby nikt z rodziny nie mógł zmienić stacji i teraz jest tylko wasze radio u mnie w domu. I jestem naprawdę wolnym człowiekiem."
Awatar użytkownika
Nalewka
Przyjaciel Forum
Przyjaciel Forum
Posty: 6501
Od: 30 paź 2006, o 12:42
Opryskiwacze MAROLEX: więcej niż 1 szt.
Lokalizacja: Działka na Warmii

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Burzliwe dzieje gruszek na wierzbie
Anna Bikont, Sławomir Zagórski

Dokładnie przed półwieczem w Moskwie, na słynnej sesji Wszechzwiązkowej Akademii Nauk Rolniczych im. W.I. Lenina, Trofim Łysenko - piewca wyssanej z palca, odrzucającej istnienie genów "nowej biologii" - ostatecznie rozprawił się z opozycją. Pobłogosławiony przez Stalina, zawładnął do reszty radziecką biologią i rolnictwem. Wkrótce łysenkizm stał się obowiązkową doktryną i w Polsce.

Rok 1948, 31 lipca. Nabita wielka sala w ministerstwie rolnictwa. Z niewyraźnych fotografii, które wkrótce trafią do podręczników biologii w Związku Radzieckim i krajach satelickich, nie sposób się domyślić, ile pierwszych rzędów zajmuje aktyw polityczny. A może pierwszy rząd zajęli akademicy, którym kilka dni wcześniej Trofim Łysenko, niezgodnie ze statutem, załatwił w radzie ministrów nominacje, by zapewnić sobie klakę i głosy?

Sesję otwiera referat Łysenki:

"Socjalistyczne rolnictwo, kołchozowo-sowchozowy ustrój stworzył w istocie nową, własną, radziecką biologię, która rozwija się w ścisłej jedności z praktyką rolniczą jako biologia rolnicza. Przedstawiciele reakcyjnej biologii bronią tzw. chromosomowej teorii dziedziczności. Twierdzą, że w chromosomach istnieje jakaś swoista substancja dziedziczna, przebywająca w ciele osobnika jak w jakimś futerale, która zostaje przekazana następnym pokoleniom niezależnie od jakościowych właściwości ciała i jego warunków życiowych".

(Przypomnijmy, choć uczyliśmy się tego w szkole, że twórcą chromosomowej teorii dziedziczności był amerykański biolog Thomas Morgan. Prowadząc badania nad muszką owocową drozofilą, dowiódł, że czynniki dziedziczności - geny - zlokalizowane są w chromosomach. W 1933 r. otrzymał za to Nagrodę Nobla).

"Zgodnie z tą teorią właściwości nabyte przez roślinne i zwierzęce organizmy nie mogą być przekazywane następnym pokoleniom - grzmi Łysenko. - My, przedstawiciele radzieckiego, miczurinowskiego kierunku, twierdzimy, że dziedziczenie cech nabytych przez rośliny i zwierzęta w procesie ich rozwoju jest możliwe i konieczne".

Łysenko powoływał się na Iwana Miczurina, ogrodnika urodzonego w połowie XIX w., znanego z tego, iż wyhodował ok. 300 nowych odmian jabłoni, gruszy, śliwy charakteryzujących się m.in. wyższą mrozoodpornością. Jego odmiany niespecjalnie nadawały się do reprodukcji, a sam Miczurin był raczej marzycielem niż wybitnym praktykiem. W drugiej połowie lat 20. został jednak wykreowany na "bohatera ludowego" i "ojca jabłek", a tuż przed śmiercią, w 1935 r., wybrano go na honorowego członka Akademii Nauk ZSSR.

"Gienow niet"

Zwolennicy genetyki mendlowskiej (nauki, którą kontynuował Morgan, opartej na odkrytych w latach 60. XIX w. przez czeskiego zakonnika Gregora Mendla prawidłowościach w przekazywaniu cech dziedzicznych w grochu, zwanych później prawami Mendla) bronią swoich pozycji. Aż do ostatniego dnia obrad, kiedy na trybunę znów wkracza Łysenko: "Dostałem kartkę z sali z zapytaniem, co sądzi Komitet Centralny o moim stanowisku. Otóż Komitet Centralny zanalizował mój referat i go popiera".

Łysenko wygłasza frazy, które będą obowiązywać przez kilka następnych lat: "Doktryna dialektyczna Miczurina, biologia awangardy, prowadzona przez geniuszy ludzkości, Stalina i Lenina, zwyciężyła nad idealistyczną, metafizyczną, burżuazyjną teorią dziedziczenia Mendla. Mendelizm-morganizm oparty jest na przypadkach i tym samym >>nauka<< ta zaprzecza istnieniu koniecznych zależności w przyrodzie żywej, przez co skazuje praktykę na bezpłodne oczekiwanie. Nauka, która nie daje jasnej perspektywy, siły i pewności, że praktyczne cele będą osiągnięte, niegodna jest nazywać się nauką. Nauka jest wrogiem przypadku. Towarzysze, nasza sesja jest historycznym drogowskazem w rozwoju biologii. Nie omylę się, jeśli powiem, że sesja ta jest wielkim świętem dla wszystkich pracujących w dziedzinie nauk biologicznych i rolniczych. Postępowa biologia jest wdzięczna geniuszom ludzkości Leninowi i Stalinowi za to, że dzięki nim do skarbnicy naszego poznania do nauki weszła jako złoty wkład teoria I.W. Miczurina. Chwała wielkiemu przyjacielowi i koryfeuszowi nauki - naszemu wodzowi i nauczycielowi, towarzyszowi Stalinowi!".

W ostatnim dniu obrad trzech genetyków, którzy opowiadali się za genetyką mendlowską, składa samokrytykę: "Powinniśmy pomóc naszej Partii zdemaskować tę reakcyjną pseudonaukową zgniliznę, którą rozprzestrzeniają za granicą nasi wrogowie. Powinniśmy zrozumieć, że ta zgnilizna miała wpływ na niektórych radzieckich uczonych i że trzeba ją wyrwać z korzeniami". Jedynie Josif Rappoport, uznany genetyk, zasłużony też w czasie rewolucji, podtrzymuje swoje zdanie. Inni milczą.

Następnego dnia "Prawda" poda, że uczestnicy jednogłośnie potępili zachodnią genetykę.

W niecały miesiąc później prezydium Akademii Nauk rozwiązuje wszystkie placówki naukowe zajmujące się genetyką. Z dnia na dzień traci pracę kilka tysięcy osób. Dziedzina ta zostaje objęta całkowitym zakazem nauczania. Z księgarń i bibliotek znikają książki poświęcone genetyce. Na uczelniach i w instytutach naukowych, związanych m.in. z mikrobiologią, histopatologią, zootechniką, weterynarią, psychiatrią... rusza machina weryfikacji kadry. Powstają specjalne komisje, mające ujawniać odchylenia mendelo-morganowskie. Na kierownicze stanowiska w naukach biologicznych mają szanse wyłącznie piewcy "nowej biologii".

Rok 1948 był ukoronowaniem kilkunastoletnich starań Łysenki i jego popleczników o pełną kontrolę nad biologią. Wcześniej władza godziła się na realizowanie jego pomysłów, ale był on wciąż co najmniej lekceważony przez społeczność naukową. Gwiazdą radzieckiej genetyki pozostawał przez lata Nikołaj Wawiłow, który krzyżował rośliny uprawne z ich dzikimi krewniakami, odpornymi na różne choroby, i widział w Łysence nawiedzonego karierowicza.

Wawiłowa aresztowano w 1940 r. Zmarł na Łubiance dwa lata później, dołączając do licznego grona akademików, którzy zginęli w czystkach stalinowskich.

Ich ofiarą stał się później Jakub Parnas, wielki polski biochemik, przedwojenny profesor Uniwersytetu Lwowskiego. W czasie okupacji władze radzieckie zaoferowały Parnasowi pracę w Moskwie. Uczony przyjął ofertę i założył w stolicy ZSRR istniejący do dziś Instytut Biologii Molekularnej. Po wojnie profesor Hugo Steinhaus, słynny matematyk, jeden z organizatorów Uniwersytetu Wrocławskiego, udał się do Moskwy i namawiał Parnasa na przyjazd do Wrocławia. Spotkał się z odmową: - Za późno. Z moją cukrzycą mam najwyżej dziesięć lat życia. Nie mogę sobie pozwolić, żeby połowę tego poświęcić na organizowanie nowego warsztatu pracy.

Ta rozmowa, opowiada nam profesor Włodzimierz Zagórski z warszawskiego Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, miała miejsce w 1946 r. Gdy trzy lata później na sesji prezydium Akademii zabierze głos Łysenko, autorytatywnie twierdząc: "Gienow niet", Parnas podnosi głowę znad papierów i mówi: "Kakoj durak. Gieny suszczestwujut". Następnego dnia zjawia się u niego NKWD. Uczony ląduje na Łubiance. Żona biegnie za nim z insuliną, której mu nie podają. Profesor Parnas wkrótce umarł.

Sukces siewczy w "Prawdzie"

Czym była "nowa biologia", którą zadekretowano na sesji Akademii?

"Gdy się czytało pisma Łysenki - pisał w 1957 r. niedawno zmarły polski genetyk profesor Wacław Gajewski - to w potoku słów i definicji można było bez trudu na różnych stronach znaleźć zdania, które sobie przeczyły. Nie robiło to wrażenia żadnej zwartej logicznej teorii naukowej. Był to raczej nie skoordynowany bełkot. Na początku nauka ta polegała przede wszystkim na reakcji przeciw genetyce mendlowskiej, z jednoczesną ignorancją, nieznajomością genetyki współczesnej, na ośmieszaniu i wyszydzaniu przeciwników. Następnie Łysenko rozbudował >>nową biologię<< nowymi zdobyczami, jak swoją teorią powstawania gatunków czy teoriami Lepieszyńskiej [która głosiła tezę o istnieniu "bezkomórkowej żywej materii" - red.]. Teorie Lepieszyńskiej potrzebne były dla wytłumaczenia przemiany jednych gatunków w drugie na drodze powstawania tzw. krupinek, z których w kłosach pszenicy powstają ziarna żyta. Były skrytykowane już przed wojną i od tego czasu było o niej cicho. Dopiero, że tak powiem, na zamówienie społeczne wyciągnął ją z zapomnienia Łysenko i zrobił z niej przodującą uczoną".

A skąd wziął się sam Łysenko, który potrafił przekonać Stalina, by zniszczyć poronionymi uprawami tysiące hektarów pól i lasów?

Urodził się w 1898 r. w rodzinie ukraińskich chłopów. Studiował zaocznie w Kijowskim Instytucie Rolniczym. Jego kariera rozpoczęła się w 1927 r., gdy o zimowych zasiewach grochu, które użyźniają pola w Azerbejdżanie, poinformował gazetę "Prawda". "Każda roślina potrzebuje określonej ilości ciepła, by przejść przez wszystkie stadia rozwoju - tłumaczył w "Prawdzie" - od kiełkowania do wydania nasion. Jeśli ilość tę mierzyć w kaloriach, problem zimowych zasiewów rozwiązać można na pomiętym skrawku papieru". Trudno w tym twierdzeniu doszukać się jakiegokolwiek sensu.

Dwa lata później ogłosił, że wynalazł jarowizację zbóż - zabieg polegający na przechowaniu ziaren w chłodzie i ich wysiewaniu na wiosnę. Zdaniem Łysenki zabieg ten miał nie tylko przynieść zwiększenie plonów, ale także świadczyć o możliwości przeobrażania się jednych gatunków w drugie pod wpływem czynników zewnętrznych, np. pszenicy jarej w ozimą. Ale metoda wcale nie była nowa. Stosowano ją w Rosji i w USA już w drugiej połowie XIX w. i uznano za nieskuteczną, jeśli chodzi o zwiększenie plonów.

Chłopi z pincetkami

Idee Łysenki padały na podatny grunt. Kilka kolejnych bardzo mroźnych zim, a przede wszystkim kolektywizacja rolnictwa, doprowadziły do katastrofalnego nieurodzaju. Władza potrzebowała szybkich rozwiązań. Genetycy twierdzili, że wyselekcjonowanie nowych, lepszych odmian zabierze im dziesięć lat. Łysenko dawał rozwiązania natychmiastowe. Perspektywa szybkiego uzyskania pszenicy odpornej na syberyjskie mrozy była wielce kusząca. Od początku słuchano więc chętniej ignoranta-wizjonera niż naukowców.

W lipcu 1931 r. komisarz rolnictwa Jakowlew nakazał masowe siewy jarowizowanej pszenicy. Dwa lata później metodą Łysenki miało być obsianych kilka milionów hektarów.

Gdy w 1935 roku na kongresie wszechzwiązkowym kołchoźników Łysenko wygłasza przemówienie o walce klasowej na froncie jarowizacji i o kułakach-sabotażystach szepczących do ucha chłopom, by nie stosowali się do zaleceń, przybyły na kongres Stalin woła: "Brawo, towarzyszu Łysenko, brawo".

Plon z siewów jarowizowanej pszenicy co prawda był marny, ale w 1935 r. Łysenko żył już zupełnie inną sprawą. Jakowlew otrzymał od niego depeszę zawiadamiającą o nowej, rewelacyjnej metodzie "odnawiania gatunków" osłabionych na skutek samozapylania (przenoszenia pyłku na słupek w obrębie tej samej rośliny). "Mamy niskie plony, ponieważ nasza pszenica jest zdegenerowana. Znalazłem sposób, jak temu zaradzić" - triumfalnie zapowiadał Łysenko.

Z punktu widzenia nauki była to zupełna bzdura. Rośliny samozapylające się, takie jak pszenica, istnieją bowiem od wieków i nie ulegają żadnej degeneracji. Łysenko żądał jednak, aby jego metodę wprowadzić natychmiast w życie w kilkudziesięciu tysiącach gospodarstw rolnych, co wymagało odkomenderowania do pracy dodatkowo 800 tys. chłopów.

"Przeciwko pomysłowi wypuszczenia na pola armii uzbrojonych w pincetki chłopów, mających wyrywać z każdego kłosa pręciki, by nie dopuścić do samozapylenia, protestowali głośno akademicy: Wawiłow, Lisycyn i Konstantinow" - pisał Stefan Amsterdamski, który odtworzył dla polskiego czytelnika przebieg kariery Łysenki. Na próżno. Pomysł wprowadzono w życie na dwa lata - po czym o sprawie zapomniano.

Niezrażony niepowodzeniami Łysenko snuje nowe pomysły racjonalizatorskie i nowe teorie. Mówi coraz częściej o przemianie jednych gatunków w drugie, o wyrastaniu nasion żyta z kłosa pszenicy, o zamianie sosen w brzozy, o wielkich planach przekształcania przyrody mających polegać na sadzeniu wielkich połaci lasów i zmianie klimatu południowych i pustynnych obszarów ZSRR.

Szybko wspina się po szczeblach administracyjnej kariery. W 1934 r. zostaje członkiem Akademii Nauk Ukraińskiej SRR, pięć lat później członkiem Akademii Nauk ZSRR. Od 1935 r. wchodzi też w skład Wszechzwiązkowej Akademii Nauk Rolniczych im. Lenina, dwukrotnie jej przewodniczy. Pełni funkcje głównego agronoma w ministerstwie rolnictwa ZSRR. Dochrapuje się nawet członkostwa w prezydium Rady Najwyższej ZSRR.

Swoje doświadczenia przeprowadza bez kontroli, wyników nie poddaje analizie statystycznej, którą uważa za wynaturzenie zgniłego Zachodu. Z upływem lat otacza go coraz większa armia zwolenników fabrykujących wyniki, jakich oczekuje. Łysenko nie musi też konfrontować się z nauką zachodnią, która w latach 40. i 50. przeżywa lawinowy rozwój genetyki. Od 1944 r. wiadomo już, na czym polega przenoszenie informacji genetycznej z jednej bakterii do drugiej, a w 1953 r. ustalono dokładną strukturę nośnika dziedziczności - DNA. Te osiągnięcia nie mają jednak żadnego wpływu na to, co dzieje się z biologią radziecką. Począwszy od 7 sierpnia 1948 r., Łysenki krytykować nie wolno, a genetyka w ZSSR przestała istnieć.

Portrety Łysenki wiszą we wszystkich instytucjach naukowych, w sklepach z pamiątkami można nabyć jego popiersia, chór moskiewskiej filharmonii ma w swoim repertuarze hymn go sławiący, a dzieci uczą się ze śpiewników ułożonych na jego cześć piosenek.

Dialektyczne spojrzenie na degenerację kartofla

Ofensywa obejmuje wkrótce państwa satelickie, z Wietnamem włącznie. W zapiskach z obrad Biura Politycznego PZPR znalazł się zapis o konieczności intensywnego wprowadzania miczurinizmu w Polsce. Do Warszawy zaczynają zjeżdżać radzieccy wykładowcy. Uczą obowiązującego języka: zachodni genetycy będą odtąd reakcyjnymi, wstecznymi i antynaukowymi sługusami Wall Street. Co bardziej znanych naukowców wysyła się do Moskwy, do Łysenki.

Tak wspomina dziś Łysenkę sadownik profesor Szczepan Pieniążek: - Postać bardzo interesująca, niski wzrost, duża czupryna, odgarniał władczym ruchem włosy, które opadały mu na czoło, mówił chrapliwym głosem. Miał charyzmę. Pokazał kłos pszenicy, a w nim ziarnko żyta, i powiedział, że to przemiana jednego gatunku w drugi. Uwierzyłem mu. Na krótko zresztą.

Szczepan Pieniążek wrócił dwa lata wcześniej z Ameryki, dokąd wyjechał jeszcze przed wojną. Zrobił tam doktorat z sadownictwa i wykładał jako profesor.

- Brałem udział w objeździe agrobiologów po Związku Radzieckim. Na dworcu w Moskwie czekał na nas sam Łysenko. Spędziliśmy z nim dużo czasu. Miałem pewne wątpliwości, jeżeli chodzi o jego pomysły na przeobrażanie przyrody. Propagowanie jego idei w Polsce to był mój kompromis z władzą. Nie po to wróciłem ze Stanów, żeby siedzieć w więzieniu, ale by służyć krajowi. Dzięki takim kompromisom udało mi się wysłać na roczne praktyki do Stanów tysiąc osób z Polski.

Zdaniem Pieniążka żadnych szkód łysenkizm w Polsce nie wyrządził. - Organizowałem kółka miczurinowskie, ale one były tylko takie z nazwy, prowadziliśmy normalne doświadczenia, i nawet odmian miczurinowskich nie wprowadzaliśmy, bo one się nie nadawały na nasz klimat.

Pieniążek napisał wtedy broszurę "Iwan Miczurin i Trofim Łysenko". We wstępie opisywał, jak to w Polsce po powstaniu styczniowym zdarzyła się klęska obfitych opadów, zapanował na wsi głód, a chłopi dawali księżom sute ofiary na mszę i modlitwy. Tymczasem w ZSRR po klęsce suszy w 1951 r. naukowcy wespół z rolnikami zabrali się z całą energią do pracy. Pisał m.in. "Degenerację ziemniaków przypisywano chorobom wirusowym, to typowy przykład metafizycznego rozumowania, Łysenko wyszedł z dialektycznego punktu widzenia".

Łysenko twierdził, że choroba kartofla, na którą jest on szczególnie podatny w suchym i gorącym klimacie, nie jest chorobą wirusową i dziedziczną, lecz wynikiem "fazowego starzenia się dojrzewających podczas gorącego lata bulw". Zamiast więc hodowli odmian niepodatnych na choroby wirusowe i ich selekcji, kazał po prostu sadzić kartofle późno, by dojrzewały w porze chłodniejszej. Władze przez parę lat zalecały stosowanie tej metody. Plonów nie zwiększono, za to zawleczono choroby wirusowe do rejonów centralnych Związku Radzieckiego, gdzie ich poprzednio nie było.

Rozprawa z mitem kukułki

Wrażenia ze spotkania z Łysenką tak opisywał w 1990 r. w amerykańskim piśmie naukowym "The Quarterly Review of Biology" profesor Wacław Gajewski, który zafascynował się genetyką jeszcze przed wojną i w 1948 r. przygotowywał się właśnie do objęcia nowego zakładu genetyki i do cyklu wykładów na UW:

"Wszedłem do dużego biura. Pod ścianą w zupełnym milczeniu siedział rząd mężczyzn. Pozostali niemymi świadkami mojej wizyty aż do końca. >>Jeśli nie zamierza pan uwierzyć w to, co powiem, to pańska wizyta jest bezcelowa<< - oświadczył na wstępie gospodarz. Uśmiechnąłem się tylko. Potem Łysenko rozpoczął swój monolog. Trwał dwie godziny. >>Ludzie myślą, że kukułki podrzucają jaja do wysiadywania innym ptakom - mówił. - Mylą się. W rzeczywistości kukułcze pisklęta rozwijają się z jaj gospodarza. To tylko jeden z przykładów przekształcania się jednego gatunku w inny<<.

Wierzył w samorództwo: >>Jeśli zamknięto by hermetycznie staw, a jego wodę i glebę wysterylizowano, gwarantuję panu, że po pewnym czasie pojawiłyby się w nim żaby, a także inne zwierzęta i rośliny<<.

W trakcie wywodu w kącikach ust Łysenki pojawiła się piana, a ton stawał się coraz bardziej agresywny, mimo że nikt nie zgłaszał sprzeciwu. Łysenko wydawał się wypowiadać prawdy objawione. Był opętany jak Rasputin i fanatyczny jak Savonarola. Odniosłem wrażenie, że cierpiał na jakąś chorobę psychiczną".

Następnego dnia, gdy oprowadzano Gajewskiego po laboratoriach, stało się dla niego oczywiste, że wszystkie wyniki potwierdzające teorie Łysenki są fabrykowane przez jego współpracowników.

"Po powrocie do Warszawy Rada Wydziału Biologii UW poprosiła mnie, abym zaprzestał uczyć starej, błędnej genetyki i wprowadził na to miejsce nową, poprawną - pisze Gajewski. - Odpowiedziałem, że nie ma dwóch genetyk, lecz jedna, oparta na dobrze udokumentowanych faktach. Wtedy zaoferowano mi rozwiązanie kompromisowe: Będę uczył obu, >>starej<< i >>nowej<< genetyki. Odpowiedziałem, że to niemożliwe, gdyż przeczą one sobie nawzajem. Wówczas zabroniono mi w ogóle uczyć. Wiedziałem, że nie zrobię szybkiej kariery, ale poza tym nie działa mi się żadna krzywda".

Kawa w Tatrach, ryż na nizinach

Wacław Gajewski szkicował portrety uznanych naukowców, którzy przyłączyli się do łysenkizmu.

Prof. Stanisław Skowron z Akademii Medycznej w Krakowie, który uczył się genetyki na Zachodzie: "W 1948 r. wydano w Polsce jego podręcznik genetyki. Opowiadano mi, że po tym, jak Łysenko odniósł zwycięstwo latem 1948 r., Skowron wykupił wszystkie egzemplarze książki z krakowskich księgarń".

Prof. Kazimierz Petrusewicz, żarliwy komunista jeszcze od lat 30. Doktoryzował się z ekologii pająków. Po wojnie robił karierę polityczną jako wiceminister aprowizacji, potem wiceminister żeglugi. W 1949 r. został mianowany profesorem z zadaniem propagowania łysenkizmu. "Na genetyce się nie znał, we wszystko wierzył, jego brak kompetencji nie stanowił dla niego żadnego problemu. Był przy tym bardzo miłym człowiekiem i byliśmy dobrymi kolegami. Prof. Petrusewicz bardzo chciał mnie nawrócić i zabrał mnie na wycieczkę do Moskwy". To on właśnie zorganizował mu wizytę u Łysenki. Gajewski twierdzi, że Petrusewicz po 1960 r. został dobrym ekologiem.

Prof. Jan Dembowski, znany już przed wojną psycholog zwierząt, po wojnie attache naukowy w ZSRR, w marcu 1949 r. zorganizował z zespołem redakcyjnym "Nowych Dróg" pierwszą łysenkowską konferencję, na której był głównym mówcą z ramienia Koła Przyrodników-Marksistów. W wydrukowanych w książce materiałach konferencji czytamy wypowiedź Dembowskiego: "Fakty zdają się zaprzeczać możliwości dziedziczenia cech nabytych. Obrzezanie ludzi czy obcinanie ogonów u zwierząt nie pociąga za sobą żadnego śladu dziedziczenia. Łysenko uważa przykłady podobne za zupełnie nieistotne". Po czym 14 dyskutantów, w większości profesorów, poparło gorąco Łysenkę.

Fanatycznie oddana sprawie łysenkizmu była prof. Jadwiga Lekczyńska, dyrektor nowo powołanego Instytutu Hodowli i Aklimatyzacji Roślin. Zdaniem Gajewskiego charakteryzowała się wyjątkową ignoracją. To z jej inicjatywy do nazwy IHAR dodano słowo "Aklimatyzacja" - miało wyrażać wiarę, że każdą roślinę można zmusić do wzrostu w każdym klimacie. To IHAR podjął próby wyhodowania ryżu na suchych polskich nizinach, a w Tatrach sadził krzewy kawy.

- Kraków był twierdzą antyłysenkizmu - mówi prof. Jerzy Vetulani z Instytutu Farmakologii PAN w Krakowie. - Na studiach w ogóle nie wykładano o Miczurinie i Łysence. W ramach zajęć zwanych "Wstęp do biologii" prof. Franciszek Górski uczył nas jedynie genetyki klasycznej. Nie było najmniejszej wątpliwości, że chromosomy istnieją. O dziedziczeniu cech nabytych mówiono wyłącznie jako o niepotwierdzonej hipotezie Lamarcka. Profesorowie Zygmunt Grodziński, Maria Skalińska i Franciszek Górski ochronili krakowskich studentów przed >>nową biologią<<. Teorie Łysenki próbowali w Krakowie propagować, z marnym zresztą skutkiem, Stanisław Skowron i bardzo dobry przedwojenny genetyk Teodor Marchlewski, rektor UJ, bratanek wielkiego biochemika Leona Marchlewskiego, a także rewolucjonisty Juliana.

Krzyżówki wegetatywne dla celów sprawozdawczych

Gajewski wspomina wykład jednego z przybocznych Łysenki G. M. Boszjana, który przybył do Warszawy. Na wykład spędzono biologów, agronomów, politycznych aktywistów. Boszjan, powołując się na - jak się wyraził - własne badania naukowe, utrzymywał, że wirusy powstają spontanicznie z tzw. niezorganizowanej materii organicznej (co znaczył ten termin, nikt nie wiedział) i mogą dać początek bakteriom. Pokazywał zdjęcia jakichś kryształów, z których powstawały jego zdaniem wirusy, a potem bakterie.

"Po wykładzie nie przewidywano żadnych pytań ani dyskusji - pisał Gajewski. - Większość słuchaczy nie wydawała się jednak zaniepokojona tym, co usłyszeli. Niektórzy byli nawet dumni z osiągnięć nauki radzieckiej. Lata okupacji nie sprzyjały uczeniu się, studiowaniu. Młodzi ludzie mogli się złapać na rewelacje Boszjana, bo brakowało im wiedzy. Większość młodych naukowców w ogóle nie miało pojęcia o zachodniej genetyce i intuicyjnie zaakceptowało koncepcję dziedziczenia cech nabytych".

- Kto mógł uwierzyć w łysenkizm? Tacy ludzie jak ja - mówi Anna Putrament, dziś emerytowany profesor genetyki: - Moją rodzinę w 1940 r. wywieziono na Syberię, między 14. a 19. rokiem życia byłam robotnicą, żyłam w całkowitej izolacji intelektualnej. Po powrocie do Polski zrobiłam maturę na kursach przyśpieszonych i rolnictwo na Wydziale Rolniczo-Leśnym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ja ze swoją pseudomaturą nie byłam uodporniona na Łysenkę. A ilu z moich kolegów wiedziało, że to bzdury - nie wiem. Wiedział profesor Edmund Malinowski, genetyk o pokolenie starszy od Gajewskiego, robił w SGGW krzyżówki wegetatywne dla celów sprawozdawczych, aby w razie czego móc udowodnić, że jest za Łysenką. Gajewski był jedyny, o którym słyszałam, że otwarcie przeciwstawił się łysenkizmowi. Opowiadał mi później, jak przyjeżdżali do niego koledzy botanicy i mówili: "Ma pan żonę, dwójkę dzieci...". Gdyby pani Gajewska mówiła to samo, może by się załamał.

Nasi rozmówcy są zgodni, że w Polsce łysenkizm nie zaowocował specjalnymi szkodami w rolnictwie, natomiast bardzo dotkliwe były straty w edukacji. Kolejne roczniki studentów biologii nie miały dostępu do nowoczesnej genetyki, zaś uczniowie szkół średnich, a często i studenci wydziałów rolniczych wkuwali, że "nauka Łysenki podkopuje zbrodniczy bezsens ustroju kapitalistycznego". Tak pisał Włodzimierz Michajłow, główny wtedy autor podręczników, który miał dwie legitymacje partyjne - PZPR i KPZR.

Dla wybranych młodych adeptów wiedzy organizowano kursy ideologiczne. Najdłuższy odbył się latem 1952 r. w Dziwnowie. Uczestnicy przez cały miesiąc byli poddani intensywnemu praniu mózgów. Wykłady wydano pod tytułem "Zagadnienia twórczego darwinizmu". Licząca 756 stron książka ukazała się pod koniec 1952 r. i stała się biblią "nowej biologii". W tym czasie tylko bardzo ważne politycznie książki ukazywały się z taką szybkością.

- Pamiętam, że w okresie stalinowskim na indeksie znalazła się nie tylko genetyka - wspomina profesor Stanisław Lewak z Uniwersytetu Warszawskiego. - Za reakcyjną, idealistyczną uznano również fizykę z jej teorią względności i mechaniką kwantową, a także teorię rezonansu elektronowego w chemii organicznej. Nie wiadomo, czym naraziło się akademikom podwójne wiązanie pomiędzy atomami węgla. Polscy chemicy na zjeździe w Karpaczu, podobnym do kursu dziwnowskiego dla biologów, przyłączyli się do tej krytyki. Ale profesor Osman Achmatowicz z UW udawał, że o niczym nie wie i wykładał dalej przyzwoitą chemię organiczną.

Aragon bieży z odsieczą

Kilka tygodni po zjeździe w Moskwie na pierwszej stronie komunistycznego pisma "Les lettres francaises" ukazuje się artykuł referujący sesję. Francuscy komuniści dowiadują się, że "zwolennicy genetyki mendlowskiej plasują się w obozie spadkobierców nazistowskiej ideologii".

We Francji na łamach różnych komunistycznych pism, jak "L'Humanite", "La Pensee", "Le Populaire", "Europe", rozpoczyna się debata francuskich naukowców. Przypomnijmy, że w 1946 r. partia komunistyczna we Francji, owiana legendą tej, która obroniła honor Francji w ruchu oporu, zdobywa w wyborach parlamentarnych 28 procent głosów, najwięcej ze wszystkich partii. Członkami partii komunistycznej bądź jej "towarzyszami drogi" jest znaczna część francuskiej elity intelektualnej.

Prof. Marcel Prenant - światowej sławy zoolog i członek KC francuskiej partii, autor rozchodzącej się właśnie jak ciepłe bułeczki książki "Biologia i marksizm", w której genetyka mendlowska jest przedstawiona jako ucieleśnienie idei marksizmu dialektycznego - usiłuje bronić i kozy, i kapusty. Twierdzi, że Łysenko naprawdę szanuje osiągnięcia genetyki, tylko zwalcza niektóre jej aspekty: "Łysenko powołuje się na autorytet Marksa i Engelsa, do czego nie jesteśmy w dyskusjach naukowych przyzwyczajeni, ale nie może to przesłaniać faktu, że cały wielki naród korzysta z osiągnięć Miczurina i Łysenki. Czy ktokolwiek z jego zjadliwych krytyków miał kiedykolwiek takie osiągnięcia?".

Ale wielu biologów związanych z partią komunistyczną jest co najmniej sceptycznych. Na znak protestu partię opuszcza Jacques Monod, przyszły noblista za badania nad regulacją działania genów (wymyślonego bytu zdaniem Łysenki), wówczas szef laboratorium w Instytucie Pasteura. Partia zwraca się o pomoc do Louisa Aragona. Ten subtelny poeta i zatwardziały stalinista cały numer pisma "Europe", którego jest redaktorem naczelnym, poświęca na materiały moskiewskiej sesji. W słowie wstępnym powołuje się na zdanie jednego z francuskich biologów, że nie przypadkiem klasyczna genetyka została wymyślona przez mnicha (Mendla). Pisze, że na miczurinizmie się nie zna, ale docenia fakt, iż jest to kierunek postępowy i proletariacki. "Pierwsza teoria dziedziczności ukazuje bezradność człowieka, druga uznaje, że człowiek może zmieniać gatunki. Jeżeli badacz jest marksistą, jeżeli pojmuje swoją powinność nie tylko w tłumaczeniu świata, ale i w jego transformacji, jasne jest, że ta druga teoria musi być mu bliższa".

Przewodniczący francuskiej partii Maurice Thorez pisze list do "L'Humanite", że racja jest po stronie Łysenki. Miczurinowi i Łysence oddaje się cześć w artykułach, doktoratach, wierszach, tekstach filozoficznych. 500 intelektualistów komunistów francuskich spotyka się na konferencji o odpowiedzialności intelektualisty-komunisty. Opowiadają się za obowiązującą w ZSRR teorią dwóch nauk: burżuazyjnej i proletariackiej. Prenant cały czas broni postawy środka. Wyrusza do Moskwy porozmawiać z Łysenką.

Samolubne dąbki na stepie

Opowieść Marcela Prenanta o wizycie u Łysenki kropka w kropkę przypomina opowieść Gajewskiego. Ta sama wielka, pusta sala. Po jednej stronie fotel, na którym siedzi Łysenko, po przeciwległej sto krzeseł zajętych przez widzów, bezgłośnych i poważnych. Łysenko przedstawia mu swoją teorię sadzenia drzew w skupiskach.

- Ale potem niektóre trzeba będzie wyciąć? - upewnia się Prenant.

- Nie, jedne się poświęcą dla innych w imię dobra gatunku - słyszy w odpowiedzi.

(Projekt zaczęto realizować w 1949 r. Zamierzano przekształcić 120 mln ha stepu w bujny park. Wielkie pasy leśne miały zmienić klimat południowych i pustynnych rejonów ZSRR. Już w 1952 r. stało się jasne, że przedsięwzięcie bierze w łeb. "Posadzone kosztem miliardów rubli dąbki - pisał Amsterdamski - nie znały widać przodującej teorii biologicznej, nie chciały bowiem współpracować i wyginęły prawie doszczętnie w ciągu paru lat. W 1952 r. żyła już tylko połowa zasadzonych drzewek, a w 1956 r. niespełna 5 proc.").

Prenant nie ma już wątpliwości, że Łysenko jest ignorantem i to mało inteligentnym. Prenant o tym nie mówi, by nie przysporzyć argumentów "wrogom Związku Radzieckiego". Ale jak w każdej partii komunistycznej, tak i we francuskiej nie wystarczy nie być przeciw. Trzeba być ostentacyjnie za. W 1950 r. nazwisko Prenanta nie figuruje już w nowym składzie Komitetu Centralnego. Upłynie jeszcze kilka lat i opuści partię.

Grono naukowców-aktywistów jednoczy się w 1950 r. w organizacji "Association francaise des amis de Mitchourine" (Francuskie Stowarzyszenie Przyjaciół Miczurina). Podobne stowarzyszenia powstają wkrótce w Belgii, Anglii, Argentynie, Japonii. We Francji organizacja jest bardzo prężna, urządza pokazy filmów o Miczurinie, pogadanki dla rolników. Twierdzi, że na południu Francji pięć tysięcy rolników, kontrolowanych przez Stowarzyszenie, stosuje się do zasad miczurinowskich. Badacze w kilku instytutach francuskich próbują powtórzyć eksperymenty radzieckie. P. Dommergue z Institut National de Recherche Agronomique de Versailles powtarza eksperyment Głuszczenki, polegający na uzyskaniu nowych odmian pomidorów. Badania trwają dwa lata i kończą się kompletnym fiaskiem. Ich autor wini siebie. Pisze do towarzyszy: "Kiedy armia walczy, nie może opłakiwać swoich rannych ani nawet swoich zabitych. Żywię wciąż nadzieję, że choć zostałem zraniony, pewnego dnia dołączę do awangardy".

Idei Łysenki najdłużej broniono właśnie we Francji - Stowarzyszenie Przyjaciół Miczurina działało tu do 1963 r.

Brzoza z sosny, pies i jabłonka

W ZSRR z nastaniem odwilży teoria Łysenki co prawda nie została odwołana, ale też o jego osiągnięciach nie pisano już na pierwszych stronach gazet. Łysenko jeszcze w 1958 r. został odznaczony Orderem Lenina. Poszedł w odstawkę dopiero w 1965 r., po dymisji Chruszczowa, który gustował w jego teoriach.

Siergiej Kowaliow, biofizyk, wybitny działacz ruchu obrony praw człowieka, dawniej w Związku Radzieckim i dziś w Rosji, opisuje w wydanej niedawno w Polsce książce "Lot białego kruka" dzieje napisanego wówczas tekstu dezawuującego Łysenkę.

Prace nad artykułem, podpisanym m.in. przez Nikołaja Nikołajewicza Siemionowa, znanego fizyka, noblistę i wiceprzewodniczącego Akademii Nauk, a pisanym z początku dla "Prawdy", trwały kilka miesięcy. "Kiedy projekt artykułu był gotowy, Siemionow uznał za stosowne skorzystać z usług zawodowych dziennikarzy, a następnie filozofów - wspomina Kowaliow. - Ci pierwsi mieli zadbać o styl, drudzy zaś wzbogacić pracę o argumenty marksistowskie. Wtręty te miały wykazać, że Łysenko bezprawnie podawał się za marksistę, a w rzeczywistości nim nie był. Redakcja >>Prawdy<< przyjęła materiał, ustalono datę publikacji, ale artykułu nie opublikowano. Najprawdopodobniej stary lis Łysenko czegoś się dowiedział i uruchomił swe kontakty >>w najwyższych kręgach<<".

Siemionowa potem przepraszano, wyjaśniano, że tekst ukaże się później, ale stało się jasne, że "Prawda" go nie przyjmie. Kiedy jakiś czas później tekst ujrzał światło dzienne w "Nauce i Życiu", Łysenko przyjął cios spokojnie. " Stary intrygant pojął, że jego czas się kończy - pisze Kowaliow. - Mimo to nie był w stanie się powstrzymać i rzucił złośliwą uwagę na temat Siemionowa: >>Nieźle napisane. Siemionow wie, jak znajdować pomocników. Teraz rozumiem, jak dochrapał się Nobla<<".

"Opowiadano mi, że utraciwszy wszystkie wysokie stanowiska, Łysenko został kierownikiem kołchozu pod Moskwą - pisze Gajewski. - Słał stamtąd raporty do władz, donosząc, że pozostające pod jego opieką krowy dają z każdym rokiem coraz więcej mleka. Specjalna komisja stwierdziła, że dane te były sfabrykowane".

Łysenko umiera w 1976 roku.

Tymczasem od lat 50. szef laboratorium biologicznego w Obninsku pod Moskwą Żores Miedwiediew, którego nauczycielem i mistrzem był Wawiłow, zbierał materiały dotyczące łysenkizmu. Książka, ukończona w 1961 r., krążyła w maszynopisie. Miedwiediew oddał ją rosyjskiemu wydawnictwu, które odmówiło publikacji. Wkrótce mikrofilm dotarł na Zachód i został tam opublikowany. Książka, świetnie napisana, rejestrująca krok po kroku karierę Łysenki, stanie się podstawą wielu publikacji zachodnich o fenomenie łysenkizmu.

Gdy Miedwiediew zaczynał zbierać materiały do książki, groził mu za to łagier. Gdy książka ukazała się na Zachodzie, głosy krytyczne były już dopuszczalne w radzieckiej prasie. I tak, czasopismo wydawane przez słynny Instytut Botaniki Radzieckiej Akademii Nauk - które opublikowało w swoim czasie pracę o przekształceniu się sosny w brzozę w lesie pod Leningradem i na dowód zamieściło zdjęcie sosny, z której wyrastała brzoza - zamieszcza nową fotografię. Po latach studenci z Instytutu odszukali oryginalne drzewo i sfotografowali je od tyłu. Widać wyraźnie dwa rosnące bardzo blisko siebie drzewa, w pewnych partiach nawet częściowo zrośnięte.

Ale po napisaniu książki o Łysence Miedwiediew pisze następną: "Tajne pieriepiska achraniajetsa zakonom" - o tym, jak realizowane jest w praktyce w ZSRR prawo o tajemnicy korespondencji. Aresztowany w 1970 r., zostaje zamknięty w szpitalu psychiatrycznym. Zwolniony na skutek międzynarodowych protestów i interwencji Andrieja Sacharowa, Miedwiediew emigruje w 1973 r. do Anglii.

- Na którymś z kursów nowej biologii, w Olsztynie w 1955 roku, pokazano mi: o, tam idzie Gajewski - opowiada Anna Putrament. - Szła odwilż, więc go zaproszono, ale bez prawa głosu.

Przejawem odwilży są też krążące po Warszawie dowcipy. Wacław Gajewski przytacza jeden z nich: "Co było największym sukcesem Miczurina? Wyprodukowanie hybrydy psa i jabłonki. Hybryda szczeka, ilekroć złodziej próbuje ukraść jabłka, i sama się podlewa".

Sztuka niemniemania niczego


W kwietniu 1956 r. w Pałacu Staszica w Warszawie odbyła się narada zorganizowana przez redakcję "Po prostu" wspólnie z grupą młodych biologów. Profesor Petrusewicz nadal broni teorii Łysenki. Przyznaje, że ma słabe punkty, ale i słuszne. Najostrzej występuje Gajewski:

"Warto sobie uświadomić, w jakim klimacie powstała >>nowa biologia<<. Niczym to nie przypomina normalnych przewrotów w nauce. Normalnie nowe teorie, prądy czy kierunki powstają w wyniku sporów naukowych. Sesja miała charakter raczej rozprawy sądowej niż dyskusji naukowej. Zwolennicy >>nowej biologii<< występowali w charakterze prokuratorów, a ich przeciwnicy jako oskarżeni. Gorzej, że tego rodzaju klimat doprowadzić musiał do szeregu nadużyć i fałszerstw w nauce, a to jest najpotworniejsza szkoda, jaką można jej wyrządzić.

W przemianę pszenicy w żyto od początku nie wierzyłem, wydawało mi się to zupełnie śmieszne. U nas takie odmiany gatunków propagowali zoologowie, ale ciekaw jestem, dlaczego żaden z nich nie stwierdził, iż np. możliwe jest, aby kotka porodziła szczenięta".

- Gajewski dostał paszport, był we Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, odnowił naukowe kontakty, wrócił z masą odbitek na temat roli DNA w dziedziczeniu - opowiada Anna Putrament. - W Polsce nic nie wiedzieliśmy o tym, że gen jest podzielny. W 1958 roku zaczął prowadzić wykład z genetyki. Przychodziły tłumy.

W 1958 r. ukazują się też nowe podręczniki genetyki, ale niektóre z podręczników szkolnych pozostały niezmienione jeszcze wiele lat później.

- Słuchałem wykładu Petrusewicza w 1963 roku - wspomina Włodzimierz Zagórski. - Mówił nam o toczących się w latach 30. dyskusjach na temat dziedziczenia cech nabytych. Opowiadał o pracach Kramera dowodzących, że żabom lądowym przetrzymywanym w środowisku wodnym tworzą się na łapach narośla, tzw. modzele, i że cecha ta przekazywana jest potomstwu. "Międzynarodowa komisja uczonych wykazała, że wyniki te były sfałszowane - mówił Petrusewicz - i skończyło się to samobójstwem Kramera". Odbieraliśmy tę opowieść jako kierowaną specjalnie do nas przestrogę przed wpadnięciem w pułapki, których Petrusewiczowi nie udało się ominąć.

- Na ile łysenkizm zaszkodził Polsce? - zastanawia się prof. Janina Kaczanowska z Instytutu Zoologii UW. - Ileś osób dobrej woli zmarnowało się nie dlatego, że było za lub przeciw, tylko dlatego, że usiłowało zachować milczenie. Myślę, że dobrze oddaje tę sytuację to, co powiedział Gombrowicz: "Nie jestem na tyle szalony, abym w tych szalonych czasach coś mniemał lub nie mniemał". Ludzie nic nie mniemali. Wiadomo było, że to jest trefny temat i dlatego nikt tego nie ruszał.

- Można było uprawiać tylko te dziedziny biologiczne, do których genetyka się nie odnosiła - dodaje prof. Andrzej Kaczanowski. - Takich dziedzin jest niewiele, a jak dziś się okazuje, w ogóle ich nie ma. I tak wyrosło pokolenie ludzi niedouczonych.

Prof. Alina Kacperska z Uniwersytetu Warszawskiego robiła magisterium na Wydziale Biologii UW w 1956 r.: - Na pierwszym piętrze Szkoły Głównej, w sąsiednich pokojach, egzaminowali Gajewski i Petrusewicz. Petrusewicz zapytał mnie o krytykę genetyki mendlowskiej. Wyrecytowałam zarzuty łysenkowców wobec Mendla i Morgana. Następnie przeszłam do Gajewskiego, który wszystko słyszał przez ścianę. Nogi mi się ugięły, gdy usłyszałam pytanie: "A teraz proszę powiedzieć, jakie argumenty przemawiają za genetyką mendlowską?". Przytoczyłam wyniki Mendla, przypomniałam zasady chromosomowej teorii dziedziczności Morgana. Gajewski uśmiechnął się i zapytał: "A co pani sama myśli?". "Ja nie mogę sama nic na ten temat myśleć, ja tylko zdaję egzamin magisterski" - odpowiedziałam. Dostałam piątkę.

Łysenkizm Anno Domini 1998

W drugiej połowie lat 70. sami studiowaliśmy biologię i uczęszczaliśmy na wykłady Gajewskiego. Zapamiętałam opowieść profesora, jak to dobrze teraz mamy, bo nie musimy bywać na jego wykładach, a kiedy zaczynał je prowadzić, nie było żadnego podręcznika do genetyki i bez notatek z wykładu nie sposób było zdać. Poprosił kiedyś pewnego studenta - a jego twarzy nie widział na żadnym wykładzie - by mu narysował gen. Podpowiadał mu: na górze półkole, potem kreseczka, a potem jeszcze kreseczka poprzeczna na dole - i student to rysował. - Tak właśnie - powiedział na końcu profesor. - Tylko że tak nie wygląda gen. Tak wygląda dwója.

Ale o tym, dlaczego kiedyś nie było podręcznika genetyki, dowiedziałam się w tym samym czasie od prof. Stefana Amsterdamskiego na wykładzie Towarzystwa Kursów Naukowych, które odbywało się w ciasnym mieszkanku na Stegnach. Amsterdamski opowiadał o fanatycznym, niewykształconym szarlatanie, który zawładnął na ćwierćwiecze biologią i rolnictwem, i dowodził, dlaczego to było możliwe tylko w państwie totalitarnym.

Z tych wykładów powstała książeczka wydana w podziemiu przez "Nową". "O cudownej metodzie zimowych zasiewów grochu rychło zapomniano - pisał w niej Amsterdamski, komentując pierwszy pomysł Łysenki napisania do "Prawdy" o swoim odkryciu. - Ale już ten pierwszy epizod każe zwrócić uwagę na pewne właściwe szarlatanom obyczaje, które karierze Łysenki będą stale towarzyszyć: po pierwsze - pełny ignorancji i lekceważenia stosunek do dotychczasowych osiągnięć wiedzy, po drugie - informowanie o swych odkryciach w celu ich legitymizacji nie społeczności uczonych, lecz władz gospodarczych lub politycznych oraz zabieganie u nich o poparcie dla swych koncepcji. Łysenko nigdy nie przeszedł żadnego treningu pracy badawczej, nigdy nie uzyskał na normalnej drodze żadnego stopnia naukowego. Do społeczności uczonych został wprowadzony na mocy decyzji administracyjnych, tj. kolejnych nominacji na rozmaite kierownicze stanowiska. Był jednak niewątpliwie mistrzem w tym, co Amerykanie nazywają >>public relations<<".

Włodzimierz Zagórski przestrzega, że i dziś za pomocą nauki robi się ludziom wodę z mózgu: - Łysenko dlatego został tak dobrze przyjęty przez marksistów, że mówił o plastyczności świata biologicznego, która była niezbędna, jeżeli się myślało o wychowaniu nowego człowieka. Wielki, demiurgiczny plan zmiany świata. I to samo dzieje się w jakimś stopniu dziś, gdy w nieuzasadniony sposób budzi się demiurgiczne nadzieje związane np. z inżynierią genetyczną. Wszyscy będą zdrowi, szczęśliwi, nie będą się starzeć... A dzięki czemu? A dzięki niczemu - po prostu pozmienia się geny.



Bibliografia:


* Stefan Amsterdamski, "Życie naukowe a monopol władzy (casus Łysenko)", Zeszyty Towarzystwa Kursów Naukowych, Nowa, Warszawa 1981;
* Jan Dembowski, "O nowej genetyce", KiW, Warszawa 1949;
* Wacław Gajewski, "The Grim Heritage od Lysenkoism: Four Personal Accounts", The Quarterly Review of Biology, State University of New York, NY 1990;
* David Joravsky, "The Lyssenko Affair", Harvard University Press, 1970;
* Joel et Dan Kotek, "L'Affaire Lysenko", Editions Complexe, Bruxelles 1986;
* Siergiej Kowaliow, "Lot białego kruka", Amber, Warszawa 1998;
* Dominique Lecourt, "Lyssenko. Histoire reelle d?une >>science proletarienne<<", Editions Francois Maspero, Paris 1976;
* Zhores A. Medvedev, "The Rise and Fall of T.D. Lysenko", Columbia University Press, NY 1969;
* Włodzimierz Michajłow, "Stara i nowa biologia", PZWS, Warszawa 1950;
* A. Mołodczykow, "Człowiek zmienia przyrodę roślin", PIWR, Warszawa 1950;
* Szczepan Pieniążek, "Iwan Miczurin i Trofim Łysenko", Czytelnik, Warszwa 1952;
* Szczepan Pieniążek, "Pamiętnik sadownika", Fundacja Rozwój SGGW, Warszawa, 1997;
* "Biologia i polityka", materiały narady biologów zorganizowanej przez "Po prostu", KiW, Warszawa 1957;
* "O sytuacji w biologii", PIWR, Warszawa 1949;
* "Nauka Miczurina w walce z idealizmem w biologii", stenogram wykładu we Wszechzwiązkowym Towarzystwie Rozpowszechniania Wiedzy Politycznej i Naukowej w Moskwie - J. Głuszczenko, PZWS, Warszawa, 1950




"Chcemy wzorować się na nauce radzieckiej dlatego, że jest ona tak głęboko prawdziwa i tak głęboko twórcza. Ale chciałbym, żebyście zrozumieli, że dlatego jest ona tak głęboko prawdziwa i tak głęboko słuszna, że powstała w kraju zwycięskiego socjalizmu. Że oparta jest na jedności nauki z praktyką, na materializmie dialektycznym. Bez metody dialektycznej biologia współczesna nie może się rozwijać. Dobrym biologiem może być tylko materialista dialektyczny"

Kazimierz Petrusewicz, przemówienie końcowe na kursie w Dziwnowie, 1952 r.




"Genetycy formalni i neodarwiniści pragną oczywiście wzrost liczby np. schorzeń umysłowych składać na karb działalności i rozprzestrzeniania się hipotetycznych genów i nie chcą ich wiązać z warunkami życia związanymi z ustrojem kapitalistycznym. Podwoiła się w ostatnich 25 latach w Anglii ilość umysłowo chorych. Na 150 milionów mieszkańców USA jest ok. 3 milionów niedorozwiniętych. Genetyka jest imperialistom potrzebna, by wykazać, że to nie skutki ustroju, lecz działanie praw biologicznych".

K. Petrusewicz, W. Michajłow "O społecznej funkcji nauki", 1952.



"Idealistów wszystkich pokrojów charakteryzuje mętniactwo, stanowisko antyludowe i nieprzydatność do życia praktycznego. Genetyka morganowska nigdzie i nigdy nie była na usługach narodu, nie pomagała mu w podnoszeniu jego dobrobytu".

J. Głuszczenko "Nauka Miczurina w walce z idealizmem w biologii", PZWS, Warszawa, 1950.



"Nowa biologia będzie pierwszą chyba dziedziną wiedzy, której miliony ludzi są nie tylko odbiorcami, ale i twórcami. Setki tysięcy chłopów pracujących w chatach-laboratoriach w myśl wskazań Łysenki - to zjawisko bez precedensu w dziejach nauki. Znamionuje ono nadejście nowego okresu w rozwoju wszystkich gałęzi wiedzy - okresu nauki socjalistycznej".

W. Michajłow "Stara i nowa biologia", PZWS, Warszawa, 1950.




Gazeta Wyborcza - 01/08/1998
źródło: http://niniwa2.cba.pl/lysenko_burzliwe_ ... erzbie.htm
"Wyrzuciłem telewizor na śmietnik, a w radiu urwałem gałkę, tak aby nikt z rodziny nie mógł zmienić stacji i teraz jest tylko wasze radio u mnie w domu. I jestem naprawdę wolnym człowiekiem."
mirzan
---
Posty: 4276
Od: 23 maja 2005, o 06:50
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Zdziwiony jestem,że w czasach sadzenia ryżu,były trudności z uprawą topinamburu
i brzoskwiń.Przez te kilkadziesiat lat tak się oswoiły? Krzyżówki wegetatywne
istnieją.Co na to poradzić,że wszystko było podporzadkowane polityce.
Swagman
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 893
Od: 11 sty 2009, o 23:58
Opryskiwacze MAROLEX: 1 szt.
Lokalizacja: Ponidzie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

cos mi sie wydaje ze albo to ocieplenie klimatu jednak to spowodowało albo wyhodowano odmiany odporne na zimno- w tych artykułach jak mój poprzednik był łaskaw zauważyć pisze ze mieli wtedy problem z uprawą roślin które teraz nie są niczym dziwnym w naszych ogródkach. w Europie ryż jest uprawiany np we Włoszech ale nie gdzieś na Sycylii tylko np w Lombardii co prawda zimy tam są znacznie łagodniejsze ale to nas nie powinno obchodzić bo ryz nie jest ozimy :idea: :wink: jakby były nasiona to ja bym spróbował :idea: :wink:- tak z ciekawości- a tak swoją drogą w Polsce można z powodzeniem uprawiać Ostrudę wodną która w porównaniu z ryżem jest znacznie smaczniejsza :idea: :wink:
mirzan
---
Posty: 4276
Od: 23 maja 2005, o 06:50
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Chyba każdy z nas siał albo sadził coś nie z tej ziemi.Jak nie kawę to bawełnę,jak nie ananasy to banany.Tylko hobbyści,wizjonerzy przyczyniają sie do rozwoju świata.
Najwłaściwszą postawę pokazała pani Kasperska na egzaminie. Obrazek
Fallenangelv
---
Posty: 1818
Od: 5 sty 2009, o 10:51
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.
Lokalizacja: Mazowieckie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Bardzo ciekawy artykuł.Sporo też czytałem o tych dwóch.
Z Łysenką i Miczurinem spotkałem się(tzn .z artykułami :D ) parę lat temu po obejrzeniu polskiego filmu ,,Szabla od komendanta''.J.J.Kolskiego.Jest tam w formie żartów wspomniane,,że żona Miczurina spadła z truskawki'' :;230 i zaintrygowany tym(myślałem,że to jest postać fikcyjna)ale nie........i ich teorie też nie.
Z tego co się jednak orientuję o tyle o ile Miczurin sporo osiągnął (wyhodował mnóstwo mutacji)to Łysenko mniej ...................... .
Ten osiągnął więcej,tamten mniej ale dzięki takim ludziom idzie postęp.Oni przetarli szlaki dla innych.
Powiedzmy sobie jedno co by można było stworzyć z potęgą takiego fanatyzmu w normalnych warunkach podpierając się częsciej zdrowym rozsądkiem? :shock: Czasami tak sobie myślę i marzę jak Miczurin......... :roll: żeby śliwka rosła na biegunie.
Tylko nie śmiejcie się,każdemu wolno marzyć.
Swagman
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 893
Od: 11 sty 2009, o 23:58
Opryskiwacze MAROLEX: 1 szt.
Lokalizacja: Ponidzie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

W czasach jakie nam nastały wszystko jest możliwe- kiedyś odmiany hodowało się latami i nie wiadomo było do końca jakie efekty z tego będą a teraz po prostu selekcjonujemy gen za coś tam odpowiedzialny i go wszczepiamy i już jest gotowe :idea: :wink: co do zwiększenia mrozoodporności roślin to to jest tylko kwestia czasu bowiem : http://www.abc.net.au/news/newsitems/20 ... 613084.htm zwracam uwagę ze prace trwają nad genami traw a ryż jest przecież trawą :idea: :wink:
MirekL
Przyjaciel Forum - Ś.P.
Przyjaciel Forum - Ś.P.
Posty: 3564
Od: 10 lis 2008, o 20:26
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Pięęęęęękne.
Prawie monitor oplułem :D

-Towarzyszu Łysenko, to jak będziemy obcinać myszom ogony, to wreszcie kiedyś tam urodzi się bez ogona?
-Oczywiście.
-To jak wytłumaczycie fakt, że nadal na świat przychodzą dziewice?

Ten kawałek:

Podobnie było ze spółdzielnią rolną Andrzejów, w której ministerstwo rolnictwa kazało sadzić tombinambur (korzeń z tropiku bogaty w skrobię). Kierownik spółdzielni jeździł do ministerstwa rolnictwa prosić, by znaleźli sobie inne pola. Nic nie wskórał, tombinambur zgnił po miesiącu, a kierownik trafił w ręce prokuratora.
W Dąbrówce Wielkiej zasiano radziecką pszenicę dwukłosową.
- Szlag ją trafił, bo to była jakaś ciepłolubna odmiana - mówi Gałkiewicz. - Ale gdyby ktoś się ośmielił powiedzieć, że ruska pszenica jest do bani, wtedy cały zarząd spółdzielni musiałby trafić za kratki.


To koło mnie :D Dziwnie jakoś ten cholerny topinambur wcale nie zgnił, a sposobem niewiadomo jakim rozlazł się po wsiach i podwórkach okolicznych :;230 Zgnicie to był musi oficjalny pretekst. Co ja się z tym paskudztwem nawalczyłem na działce, a i jeszcze po kątach i przypłociach można w okolicy spotkać nieźle rosnący. Szczęśliwie dziki ograniczają dalszą ekspansję.
Spieszę donieść również, że pszenicy dwukłosowej na Dąbrówce nie widziałem :lol:
Swagman
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 893
Od: 11 sty 2009, o 23:58
Opryskiwacze MAROLEX: 1 szt.
Lokalizacja: Ponidzie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Pewnie to co miało być zasiane kury zeżarły, a posiali tylko ze 2 garstki dla niepoznaki- a potem stwierdzili ze nie da rady :idea: :wink:
Awatar użytkownika
100krotka
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 5427
Od: 2 gru 2008, o 20:11
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.
Lokalizacja: Podkarpacie - strefa 6A ;-)))

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Fallenangelv pisze:Ten osiągnął więcej,tamten mniej ale dzięki takim ludziom idzie postęp.Oni przetarli szlaki dla innych.
Powiedzmy sobie jedno co by można było stworzyć z potęgą takiego fanatyzmu w normalnych warunkach podpierając się częsciej zdrowym rozsądkiem? .
Świetnie powiedziane...ja o Miczurinie czytałam w dzieciństwie taką ksiażeczkę, oczywiście, wielkie osiagniecia socjalistycznej gospodarki i takie tam... tak to jest, jak siedla ideologii próbuje zaprząc ludzkie talent i zaangażowanie.

Kiedyś natomiast czytałam, jak tow. Kim Ir Sen wizytował kurzą fermę. Zadał pytanie - cyzm są karmione kury? Gdy usłyszał że ziarnem, pokręcił głową - no nie, towarzysze, tak być nie moze, to jest marnotrawstwo - kury mogą jeść trawę. Po wizycie naukowcy zabrali sie za opracowywanie paszy dla kur z trawy i już po paru miesiacach mogli sie pochwalić, że wyprodukowali taką superoszczędną paszę...z niewielką domieszką ziarna ;-)

I jeszcze kawał rodem z PGR-u - gdzie dyrektorem został człowiek nieznający sie na niczym. Miał do niego z wizytą wpaść jakiś dygnitarz, więc pan dyrektor kazał zabić świnię...
- Ależ ona sie prosi - powiada jeden z pracowików
- A niechby sie nawet na kolanach błagała, nic jej nie pomoze !
"Dużo ludzi nie wie, co robić z czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu. " (Magdalena Samozwaniec)
Moje linki - i aktualny
Wizytówka
Fallenangelv
---
Posty: 1818
Od: 5 sty 2009, o 10:51
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.
Lokalizacja: Mazowieckie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Agnieszka miło mi,że ktoś podobnie pomyślał. :D
Często tak jest,że ludzie zapatrzeni w coś (fanatyzm w zdrowym znaczeniu tego słowa) prowadzi do wielkich przełomowych odkryć i wynalazków.Żeby nie było za pięknie potrzebny do tego jest jeszcze często przypadek i trochę szczęscia.Osoby te nazywane głupcami,szaleńcami-często poświęcając swoje zdrowie,życie rodzinne i wiele rzeczy zostają wpisani na karty historii.On coś wynalazł,wymyslił-na podstawie jego badań,pomijając jego błędy drugi udoskonala to i coś często wychodzi(bo nie zawsze coś wyjdzie pożytecznego lub z sensem).Ale pomijając nieudane przypadki(może jest ich większość)ale dzięki Takim ludziom kręci się świat.
Pomyślcie tak,że jak ktoś kiedyś by nie dążył do czegoś z ogromnym uporem,to może byśmy nawet z jaskini nie wyleżli,bo drugi obok siedzący by powiedział:E tam nie warto....siedzimy dalej.... :shock: :;230 .
Awatar użytkownika
100krotka
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 5427
Od: 2 gru 2008, o 20:11
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.
Lokalizacja: Podkarpacie - strefa 6A ;-)))

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

To prawda, że cudownie jest obserwować ludzi z pasją, natomiast artykuły zacytowane przez Nalewkę (arcyciekawe!) są niestety smutnym świadectwem ideologii promującej nieuków, którzy swoją wolę próbują narzucić innym...jak sobie wyobrażę, co czuli ludziska, którzy odpowiadali za ten cały ryż, mając w perspektywie bliskie kontakty z bezpieką, ech...

Wiesz, co innego jest wierzyć, ze uda sie wyhodować odmianę ryżu, który urośnie w naszych warunkach, a co innego kazać ludziom hodować gruszki na wierzbie pod groźbą więzienia...
"Dużo ludzi nie wie, co robić z czasem. Czas nie ma z ludźmi tego kłopotu. " (Magdalena Samozwaniec)
Moje linki - i aktualny
Wizytówka
Fallenangelv
---
Posty: 1818
Od: 5 sty 2009, o 10:51
Opryskiwacze MAROLEX: 0 szt.
Lokalizacja: Mazowieckie

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Agnieszka powiem Ci,że historia lubi się powtarzać.Przyjrzeć się i w dzisiejszych czasach mamy podobny obraz na co dzień.Trochę to może inaczej wygląda....................
Awatar użytkownika
Nalewka
Przyjaciel Forum
Przyjaciel Forum
Posty: 6501
Od: 30 paź 2006, o 12:42
Opryskiwacze MAROLEX: więcej niż 1 szt.
Lokalizacja: Działka na Warmii

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Fallenangelv pisze:Pomyślcie tak,że jak ktoś kiedyś by nie dążył do czegoś z ogromnym uporem,to może byśmy nawet z jaskini nie wyleżli,bo drugi obok siedzący by powiedział:E tam nie warto....siedzimy dalej.... :shock: :;230 .
"Wszyscy wiedzieli że tego nie da się zrobić. Aż przyszedł jeden który nie wiedział że się nie da....i to zrobił" ;:108
"Wyrzuciłem telewizor na śmietnik, a w radiu urwałem gałkę, tak aby nikt z rodziny nie mógł zmienić stacji i teraz jest tylko wasze radio u mnie w domu. I jestem naprawdę wolnym człowiekiem."
Awatar użytkownika
Waleria
Przyjaciel Forum - gold
Przyjaciel Forum - gold
Posty: 3604
Od: 12 sty 2007, o 11:36
Opryskiwacze MAROLEX: 1 szt.
Lokalizacja: Opole

Re: Ryż hodowany w Polsce - nowości z lat 50-tych (z gazet)

Post »

Szkoda,że tak Miczurina z Łysenką "ożeniono". Miczurin na pewno popełnił jakieś błędy, ale to był pracuś, o czym świadczy jednak te 300 nowych odmian, przez Niego wyhodowanych. Jak policzyłam, w 1917 roku Miczurin miał 62 lata, czyli największe prace za sobą. Znaleźli się towarzysze-cwaniacy, by wykorzystać Miczurina, a raczej jego osiągnięcia, jako osiągnięcia Związku Radzieckiego .
Był przede wszystkim sadownikiem. Nie mam pojęcia, jakie miał wykształcenie. Mam wrażenie, że był samoukiem.
Waleria
ODPOWIEDZ

Wróć do „Bądźmy ZDROWI i piękni... jak nasz ogród”