Otwierał się nietypowo późno - kiedyś mogłam niemal nastawiać zegar na 21.00, teraz było to bardzo długo niemal do północy. Dopiero gdy zrobiłam zdjęcie zauważyłam, że ma całkowicie pomarszczoną szyję i skurczoną główkę (a jeszcze kilka dni temu na fotce UFO-ŻABY widać, że był jędrny jak świeży ogóreczek). Z przerażeniem stwierdziłam, że pewnie niewesoło jest w korzeniach i z godzinę biłam się z myślami, czy mu tam w tym stanie zaglądać. W końcu doszłam do wniosku, że lepiej stracić 3 kwiatki niż całego kaktusa. Okazało się to chyba słuszne. Ponad miesiąc temu był przesadzany, a że stał na parapecie narażonym na deszcz, został przez niego podlany po jakichś 5 dniach (powinnam go wtedy postawić w domu lub na osłoniętym parapecie). Niestety 5 dni okazało się, że to za mało. Miał wiele zgniłych korzeni. Te które pozostały wysuszyłam i włożyłam przed chwilą do nowej mieszanki (w miarę suchej) - do typowej mieszanki złożonej z 3 części ziemi, piasku i żwiru dodałam jeszcze ponad 10% antuki i z 10% czerwonej lawy. A całą podstawę zdezynfekowałam cynamonem.
Pozbawiony podłoża, schnąc otwierał nocą pąk do pełnych rozmiarów do rana, a zamknął go klasycznie ok. 13.00. Pomimo braku podłoża w ciągu dnia rozwijał pozostałe 2 pąki, które widzę, że szykują się teraz do otwarcia. Robi to wszystko kosztem siebie, ale nie mam sumienia mu tych kwiatów obrywać - to zresztą już niewiele by mu ulżyło, bo co miał się wysilić na kwiaty, to już i tak pobrał. Teraz wszystko w rękach kaktusowych bóstw.

- bardzo mi na nim zależy, bo wiele przeszedł i mam z nim sporo więzi emocjonalnej.