Zaliczam się już do kobiet nieuchronnie mających bliżej pięćdziesiątki, szczęśliwie zostałam obdarzona dziećmi - tyle, że w wieku już dojrzałym. Jeden, młodszy, chodzi jeszcze do przedszkola. Pewnego dnia odbieram Go.
Przebieramy się w szatni.
Obok nas jakiś tatuś ubiera swojego synka - kolegę z grupy. Rzecz działa się przed balem karnawałowym.
- Tato, tato, będę klólem - cieszy się maluch, nie wymawiający jeszcze "r" . - Będę klólem, klólem...
- Dobrze, tylko ubieraj się - upomina tatuś
- ale ja będę klólem, klólem..
- Będziesz, ale to jutro, ubieraj się! - syczy już zniecierpliwiony rodzic.
- Ale cicho, sloneczko, cicho - mówi maluch - ja będę pseciez klólem, cicho sloneczko... - ja zdumiona odwracam się, by pochwalić tak ładnie do taty mówiącego chłopczyka:
- Jak ty ślicznie mówisz do tatusia! - zachwyciłam się. - Widać, jak mamusia do taty mówi w domu!
- Nie... - odpowiada zdziwiony chłopczyk. - Mama do tatusia w domku mówi "ty balanie"...
Nieszczęsny rodzić się zaczerwienił, ja szczęśliwie mogłam już wyjść z szatni, gdzie pofolgowałam sobie niepohamowanym śmiechem.
Dopiero po chwili jednak dotarło, że... nie ma się przecież z czego śmiać
