Aniu, cudnie, że zajrzałaś!

Faktycznie, powierzchnia mikroskopijna, ale staram się nie zostawać w tyle
Ze mną na szczęście już wszystko w porządku, dziękuję! Chociaż patrząc na to, co już zaczęłam na parapetach wyprawiać, nie wiem czy głowa jeszcze się nie nadaje do leczenia...
Co zaś się tyczy kota, to myślę, że to dobry moment, żeby zdradzić jego historię. Otóż wszystko wydarzyło się w nocy 28 lipca. Wracałam z delegacji z Gdyni, a po drodze zatrzymałam się koło Olkusza, aby odebrać moją drugą połowę od jego rodziców. Wracaliśmy już razem, ale nie trasą olkuską, ale bocznymi drogami, przebiegającymi przez przepiękne leśne tereny nieopodal Czernej. I jedziemy, jedziemy, on prowadzi, ja przysypiam, wtem ciemność rozświetla mała para oczu. Mój M. był pewny, że to mały lisek. A że czmychnął na pobocze, pozostałby w sferze przypuszczeń, gdyby nagle w mojej głowie nie uruchomił się system alarmowy. Mówię: sprawdźmy, tym bardziej, że po lewej strony znajduje się duży żwirowy parking. Podjeżdżamy, a tam maleńkie kociątko. A za nim jeszcze jedno. A za krzakiem trzecie. Pierwsze, które do nas podeszło, było tym samym, które zwróciło naszą uwagę na drodze. Pierwsze też wskoczyło na ręce. Wtuliło się we mnie bardzo mocno. M. szybko pochwycił drugie. Żeby zapamiętać, które jest które, przyporządkowaliśmy im numerki. Trzeci kociak dał się złapać dopiero po 20 minutach ganiania. Skusił go laserek. Po przeczesaniu wszystkich krzaków w okolicy wsiedliśmy do samochodu. Kocięta błyskawicznie zasnęły na moich kolanach. Ktoś je wyrzucił, my znaleźliśmy - całe i zdrowe, na szczęście.
Następnego dnia od razu pojechaliśmy do weterynarza mojego Lucky'ego. Okazało się, że pierwsze dwa kociaki to kotki, a ostatni to kocurek i że mają ok. 3-4 miesiące. Roboczo nazwaliśmy je Jedynka, Dwójka i Pan Kot, i zaczęliśmy obfotografowywać, aby wystawić na Facebooku. Szybko znalazły się dla nich nowe domy - pewien Pan chciał kocurka, a pewna Pani obie kotki. Jednak oboje byli na urlopie i prosili o przechowanie maluchów do okolic 12 sierpnia. Pan akurat miał wtedy wracać z urlopu, zahaczając po drodze o hodowlę, z której miał odebrać 3-miesięcznego kota bengalskiego, a następnego dnia przyjechać do nas, aby wziąć kocurka.
Pan był bardzo zaaferowany. W lutym zmarł po 14 latach jego kot i bengalka miała mu zrekompensować tę stratę. A skoro zdecydował się już na jednego, to stwierdził, że w sumie to może mieć dwa, stąd też decyzja o przygarnięciu naszego kocurka. Oprócz Pana i jego narzeczonej w ich domu mieszkał także 2-letni husky. I tenże husky już pierwszej nocy pogryzł 3-miesięczną bengalkę. Było oczywiste, że kocurek nie trafi już do tego domu. Lecz lada moment okazało się, że Pani, która chciała przygarnąć kotki, powiedziała, że chętnie weźmie cała trójkę. Ze łzami w oczach odwiozłam do niej kociaki. I tam też zostały... do czasu telefonu od Pani Agnieszki już kolejnego dnia rano. Powiedziała, że podczas gdy dwa z nich fajnie się zaaklimatyzowały, tak jeden nie je, nie pije, chowa się albo płacze, unika kontaktu i ogólnie jest tragedia. I że ona bardzo prosi, abym przyjechała i go odebrała, bo w takim układzie ona nie da rady.
Po moim przyjedzie szybko okazało się, że chodzi o Jedynkę.
A jeśli chodzi o Jedynkę to między nami była miłość od pierwszego wejrzenia. Była najmniejsza (prawdopodobnie ostatnia z miotu), najsłabsza, zdominowana przez pozostałe koty, i podczas gdy one wybarwione były na biszkoptowo...
...ona była szarawa.
Ot, takie brzydkie kaczątko

Żeby ją nakarmić, zamykałam pozostałą dwójkę w innym pokoju, kiedy ją tamte tłukły to ją przytulałam. W efekcie bardzo szybko stałyśmy się nierozłączne i po mieszkaniu chodziła za mną jak pies - krok w krok, non stop była obok. Bardzo chciałam ją u nas zostawić (zresztą między Bogiem a prawdą, chciałam cała trójkę), ale mój M. stanął okoniem (tak, tak, to on jest w takich sprawach głosem zdrowego rozsądku). Mówił: Ty pracujesz, ja pracuję, dużo wyjeżdżamy, kicia będzie nieszczęśliwa sama w mieszkaniu, lepiej znajdźmy jej dom, gdzie ją ktoś pokocha i poświęci jej swój czas. I mimo, że mu przytaknęłam, walczyłam o nią do samego końca. W ostatni dzień była awantura, po której nie odzywałam się do niego praktycznie przez dobę.
Telefon od Pani Agnieszki był jak wybawienie, tym bardziej, że zdarzył się w momencie, kiedy M. był na wyjeździe, podczas którego nie miałam mieć z nim w ogóle kontaktu. Decyzję podejmowałam więc sama. Wyjeżdżał jak nie było kota, a jak wrócił, kot już był, i to dokładnie ten, którego sobie umiłowałam.
Bo jak mnie Jedynka zobaczyła, cała jej kocia depresja minęła jej dosłownie od ręki. Wskoczyła mi na ręce, wtuliła się i zaczęła bawić moimi włosami. Później w aucie dokazywała radośnie (uwielbia jeździć samochodem, ale nie wożę jej w kufrze, lecz przypinam specjalnym pasem), w domu wtrąbiła dwie miski jedzenia i zasnęła na moich kolanach. Obie byłyśmy w raju
Oczywiście jak M. wrócił była dłuuuuga rozmowa, zakończona moją obietnicą, że poszukam jej innego domu. Ale tak zwlekałaaaaaam, tak to przeciąąąąąągałam i tylko szeptałam jej do ucha: teraz czas na Twoją robotę - wtulaj się w niego, mrucz, ja Ci tego nie załatwię. No i urobiłyśmy mojego M. na tyle, że już się pogodził z tym, że mamy kociaka. Robocze imię zostało docelowym, bo też i trudno po takim czasie zmienić przyzwyczajenia

Kicia rośnie, a zachowuje się bardziej jak pies niż jak kot i zdradza ją tylko to, że nie szczeka a miauczy

Dosłownie wszędzie mi towarzyszy. Non stop zabieram ją na wycieczki, gdziekolwiek wychodzę (do rodziców, do dziadków, do znajomych, na zakupy etc.). Jesteśmy nierozłączne. I bardzo szczęśliwe
