Z przyrodą byłem za pan-brat odkąd tylko pamiętam i to mi pozostało do dziś.
W dzieciństwie miałem szczęście mieszkać na skraju osiedla a dalej były już tylko boiska, park, basen, ogródki działkowe, stawy, pola, niezmierzone połacie łąk z trawą do pasa, a od wiosny tak bajecznie kolorowymi, że nie można tego opisać, z niezliczoną ilością motyli i innych owadów. Dalej był nasz duży ukochany las w którym spędzało się każda wolną chwilę na obserwacjach ptaków i zwierząt (były nawet jelenie-byki duże jak jałówki) i nie tylko… Mieliśmy dwie działki a w domu było zawsze zielono i kolorowo od kwiatów. Miałem akwaria, kanarki, papużki i gołębie. Psy były zawsze.
Siałem wszystko co było można: pestki cytryn, pomarańczy (które w owym czasie były tylko na święta), daktyli. Zielone się urywało, wkładało do wody i… też rosło. Fakt, że nie było takiego wyboru jaki jest dziś - ale rosło wszystko zdrowo. Dzisiaj - mieszkam w innym mieście ale też na skraju osiedla. I dalej mnie to wszystko kręci. Taki mam widoczek z okna (balkonu):

