Znów dzisiejszy dzień zaczął się niezwykle zwykle: kiedy już wygrzebałam się z dzieciakami, wsiedliśmy do autka i...
zaczęło mi coś stukać w kole... Myślę sobie: NIE!!! TYLKO NIE TO!!! Miesiąc wcześniej odebrałam auto od
mechanika, który poinformował mnie, że coś tam się przy kole wyrobiło i będzie tarło oponę. Zrozumiałam,
że chodziło o "wie-heist-er" przy wahaczu. Myślę sobie: przejadę powolutku i posłucham, czy to wali przy kole
czy też może coś puknęło o spód (mamy drogę usypywaną gruzem), jadę i ... nic nie słyszę... Ale coś mnie tknęło...
wysiadłam, patrzę, a ja mam flaka jak stodoła. Kurcze, wpadłam w panikę: mam tylko 2 godziny czasu na
dostanie się do Szczecina: mam tam być między 8.30 a 10.00

A stoję na spadku drogi, bardzo
niestabilnej i zastanawiam się, jak mam ustawić lewarek, żeby mi się nie wrył w ten potłuczony gruz.
Co za paskudna niespodzianka. I to w takim momencie. Jakoś pomalutku poradziłam sobie, ale spóźniona
całą godzinę lekcyjną dowiozłam Ziunieczkę do szkoły. No i zaczął się wyścig z czasem, przy pamiętaniu, że
mam zużyty ważny element autka. Z duszą na ramieniu i bez zapasu dojechałam do rogatek Szczecina pół do
dziesiątej. 9.44 stałam na światłach na Kołłątaja przebierając palcami po kierownicy, a przede mną rozkopane
drogi i objazdy. Modliłam się, żeby choć do punkt dziesiątej dotrzeć na miejsce. Nerwówka jak licho,
zwłaszcza, że w poradni bardzo długie terminy i następny byłby dopiero na lutego przynajmniej.
Do tego jeszcze na terenie szpitala nie było gdzie zaparkować... No, po prostu (jak
niektórzy mawiają) MASAKRA

. Wydawać by się mogło, że wszystko staje w poprzek...
Ale: do poradni weszliśmy jako jedyni; bez oczekiwania, kolejki, a pani doktor przyjęła nas z uśmiechem...
Od tej chwili rozpoczął się w końcu dla nas cudowny dzień, nawet Marysieńka przy pobieraniu krwi za mocno
nie rozpaczała. Wróciliśmy do domu około 14.00 po zakupieniu wapna i gorczycy, zabraniu Ziunieczki ze szkoły.
Nastawiłam obiad i zeszliśmy popracować w ogródeczku:
I obiecane fotki:
na razie: wczoraj posadzone trzy piwonie, jest ich około 15 sztuk do posadzenie - jeszcze ok. 13
Po godzinie przygotowywania rabaty już było tak:
Mamusiu, zrób mi zdjęcie z Rudzikiem
No i moje wzbogacone o nowe sadzonki wrzosowisko:
Basieńko (TAJGA) bodziszek od Ciebie ślicznie znów kwitnie i się pięknie rozrasta
I kilka zdjęć z rabaty wschodniej:
Jaka jest polska nazwa tego czegoś o niezbyt wdzięcznej nazwie: Silverdraht (srebrny drut)
Ale rzeczywiście wygląda, jak poskręcany drut położony na doniczce
Jutro wykończenie rabaty.
Aha, zapomniałam; kupiłam kolejną rolkę siatki, bo ta strona przy budynku to ulubione miejsce
Toffiego do polegiwania

. Teraz dopiero dotarło do mnie, że zabrałam mu trochę wolności.
O kurcze, jak to zabrzmiało
Ale już za późno:
posadziłam już rh i magnolię: bo ta strona budynku jest najcieplejsza i osłonięta od zachodnich
wiatrów, więc najodpowiedniejsza dla tych roślinek... chyba
Dobra, jutro zdjęcia końcowe - chyba, mam nadzieję
Dzisiaj już nie daję rady, padam.
Ok, to do jutra
