A teraz opowiem krótką historię psa Prota, która działa się równolegle z płotem.
Wokół naszych łąk jest wiele lasów, a w nich mnóstwo zwierza wszelakiego. Bezrobocie tu spore, spożycie alkoholu jeszcze większe, więc wnyki i strzały są na porządku dziennym... Co jakiś czas można więc znaleźć jakieś resztki z "polowania", łapki, czy kuperki... No i Prot coś takiego znalazł
Moja wina, nie dopilnowałam, nie zwróciłam uwagi, że pies zniknął mi z oczu na kwadrans, czy nawet więcej... a on pchany instynktem zeżarł to coś... no bo przecie nie z głodu... No i to coś mu zostało w kiszkach, bo Prot ma krzywą miednicę, bardzo wąski ostatni odcinek przewodu pokarmowego i żadnych kości jeść mu nie wolno. No i go "zatkało". Najpierw więc trenowaliśmy olej parafinowy. Potem syropki nawadniające zawartość okrężnicy plus lewatywy trzy razy dziennie. Brrr. Potem tabletki na rozpuszczenie tego czegoś. No i oczywiście wizyty w klinice w Olsztynie, blisko czterdzieści km w jedną stronę, czyli co drugi dzień płatna wycieczka na pół dnia z okładem. Macanie, zdjęcia rtg, lewatywa, porcja oleju do pyska... Trwało to i trwało, bez skutku. To coś nie przesunęło się nawet o centymetr...
W końcu wet zadecydował: tniemy brzuch. Operacja się udała, po dwóch godzinach ledwie rozbudzonego z narkozy psa odebrałam i zawiozłam do domu. Tu go umyłam i zaczęłam podawać kroplówki i prochy... Prochy kupione u weta na wsi, bo wet operujący w mieście nie uznał za stosowne nawet wspomnieć o środkach przeciwzapalnych czy przeciwbólowych. Okłady, roztwory obkurczające, odkażające, aerozol do odkażania rany, wszystko to załatwiłam sama po telefonicznych konsultacjach z naszym stałym wetem z gabinetu ponad dwieście km od nas. Musiałam zostawić nieprzytomnego psa i pojechać do gabinetu weta w sąsiedniej wsi drżąc na myśl, co zastanę po powrocie. Eh...
Po niecałym tygodniu odwiozłam niemal nieprzytomnego psa z powrotem do kliniki. Nadal w Olsztynie, bo musiałam pilnować płotu, więc nie mogłam oddalać się zbytnio od działki... Prot miał zapalenie otrzewnej z ponad litrem ropy w brzuchu i, jak się okazało, wszczepionym gronkowcem. Natychmiast został rozcięty od nowa i dwukrotnie wypłukany w środku. Na moje wyraźne życzenie, żeby pobrać próbkę i zrobić antybiogram nikt jakoś nie zwrócił uwagi... Widać nie ma tego w procedurze...
Pies o dziwo znowu przeżył. Po takiej operacji człowiek dwa tygodnie leży na OIOMie, psa oddaje się właścicielowi, bo klinika z dyżurem całodobowym "nie ma warunków" (jak mówi współwłaściciel kliniki) do opieki pooperacyjnej nad zwierzętami. Zgroza... Za obie operacja oczywiście zapłaciłam nie tylko nerwami, ale i gotówką. Wet wydał psa i zalecenie: dać antybiotyk. I wydał mi dwie, tak, słownie dwie tabletki. Bo to wystarczy, już i tak za długo dostaje antybiotyki, więc wystarczy tyle. Nie wystarczyło. Znowu zaczęło się sączyć z rany, ten sam straszny zapach ropy, ten sam stan zapalny w ranie, wszystko od nowa, ale już bez nadziei na przeżycie... Otwierać psa po raz trzeci nie można, bo tego nie przeżyje. Sączka włożyć bez otwierania powłok brzusznych się nie da, bo są to trzy warstwy szyte po kolei. Dlaczego wet w Olsztynie tego nie zrobił? Hm, wielu innych rzeczy też nie zrobił, nie zastosował podstawowych reguł aseptyki, potem nie zrobił wymazu, a na koniec nie zadzwonił, żeby zapytać co słychać, czy żyjemy... Wziął pieniądze i zapomniał o sprawie...
Drugiego dnia po operacji zapakowałam psa i
dojechałam do weta w Ostródzie. Weszliśmy do gabinetu z prośbą o ratunek. Spisałam wcześniej co kiedy się zdarzyło, żeby w nerwach czegoś nie pomylić i zdałam się na weta. Pan doktor spokojnie obadał psa, natychmiast zrobił wymaz, kroplówki, po prostu zajął się Protem profesjonalnie i z sercem. Ja dostałam szklankę wody... Ustaliliśmy, że nie ma na co czekać, trzeba jechać do znanej nam kliniki w W-wie, żeby ratować psa. Nie do kliniki weterynaryjnej przy znanej szkole wyższej w Olsztynie, bo tam pan doktor studiował, więc znając warunki szczerze odradzał, nie do podobnej przy szkole warszawskiej, bo tam pan doktor miał praktyki, tylko do dużej i świetnej kliniki prywatnej. Tak, tę klinikę już znamy, już raz Prot tam leżał kilka dni pod kroplówką po tzw. stanie padaczkowym, mam zaufanie do zatrudnionych tam lekarzy i bez chwili wahania zgadzam się na ten plan.
Żeby było szybciej sama odwiozłam pobrane próbki do dwóch różnych laboratoriów (jedno w Ostródzie, drugie w Gietrzwałdzie), wszędzie panie były przemiłe i rzeczywiście badania robiły poza kolejnością. Zupełnie bezinteresownie, tylko dlatego, że poprosiłam... Potem czekanie na wyniki, kolejna wizyta u weta w Ostródzie, kroplówki, zastrzyki... pełne przygotowanie cierpiącego psa do parogodzinnej podróży... Do gabinetu przychodziły wetki, żeby zobaczyć na własne oczy psa, który dawno nie powinien żyć, bo zwierzęta z zapaleniem otrzewnej w dwie godziny idą do lepszego psiego świata... A Prot przeżył
No cóż, drogi do W-wy nie pamiętam, czy wyłączyłam światło i zakręciłam wodę w domku - nie pamiętam. Nic nie pamiętam. Wieczorem dojechaliśmy do kliniki na Gagarina (warszawiacy wiedzą co i jak) i zostawiliśmy psa w psim szpitalu. Pan doktor z Ostródy przygotował psa i taką rozpiskę z wynikami, zdjęciami, usg, rtg, wszystko co można, łącznie z pobranymi próbkami na szkle, że weci w klinice byli zaszokowani. Profesjonalizm w każdym calu! Dzięki niemu pies żyje...
Tu znowu badania, korowody wetów, bo znowu zdziwienie, że pies z taką historią jeszcze żyje. Ale teraz już było z górki... Wyniki badań w mailu (żeby były szybciej, potwierdzenie na wydruku może sobie potem iść pocztą tyle le chce...), kroplówki, przetaczanie osocza, celowana kuracja antybiotykowa, pełny monitoring przez trzy pierwsze doby, stały kontakt z nami, właścicielami, wszystkie działania w stu procentach celowe i uzasadnione. Po tygodniu Prot został wypisany z dalszymi zaleceniami, na ścisłej diecie, z garściami leków, ledwie, ale jednak żywy! Prot już nie miał żyły do założenia wenflonu, tak był pokłuty... trzeba było wkłuć się w tylną łapę... a tam łatwo o zapalenie żył... co oczywiście osłabiony pies natychmiast "złapał"... ale to już drobiazg... Potem jeszcze wdało się zapalenie stawów, częściowy paraliż łap, kolejne prochy... sierść wyłaziła mu z grzbietu garściami, ogon mu ołysiał, ale co tam, najważniejsze, że Prot przeżył.
Teraz jest już dobrze. Pies jest bardziej wrażliwy, więcej popiskuje i gada po psiemu, mniej śpi, znowu mnie pilnuje (nie spuszcza z oka) jak na początku, po długiej diecie jest wciąż głodny, ma nadal wciągnięty brzuch i wydłużony pysk, ale już się znowu uśmiecha

Powoli zapominamy o tym, co się nam zdarzyło, chociaż wetka, która siedziała z Protem w klinice i głaskała go po zbolałej mordzie, jest teraz postrachem psa... Boi się jej, bo skojarzył sobie "wetka = ból". Długo był osowiały, smutny i schorowany, ale teraz jest już o wiele lepiej... No i mamy już płot, więc nie poleci sobie gdzieś na łąki bez opieki człowieka... Gdyby jeszcze czegoś się przy okazji nauczył... ale nie, obawiam się, że on nic z tego nie zrozumiał, po prostu bolało go, człowiek mu pomógł, przestało boleć i tyle... bez związku z zeżartą padliną...
Tak oto nawet nietknięta natura ma swoje pułapki, których nie sposób przewidzieć. Działka na końcu świata ma mnóstwo zalet, ale i wad co niemiara... A doskonałych fachowców można znaleźć wszędzie, niekoniecznie w stolicy, tylko trzeba na nich trafić
