Jak już Elizabetka ruszyła temat soków (chociaż to chyba nie ten dział), ale przypomniało mi się coś, więc napiszę.
Byłam kiedyś w Rabce na wczasach, mieszkałam prywatnie u "gospodyni". Gospodyni codziennie rano szła w Rabkę i zbierała kwiaty róży jadalnej, które ucierała na powidła, szalona robota. Od tego zczęła się rozmowa o przetworach i metodach ich robienia. W tamtych czasach gospodynie z Rabki były bardzo wrażliwe na punkcie tego co zdrowe, co ma więcej witamin, co należy jeść a czego nie, aby zachować kondycję fizyczną i psychiczną. Może to nie będzie ładne co teraz napiszę, ale jednym z podstawowych mierników zdrowego żywienia rodziny, była sprawność seksualna ich mężów. W tym coś chyba było słusznego, ale zeszłam z tematu, o którym chciałam pisać.
Ta nieuczona kobieta wiedziała, że soków nie należy gotować i niszczyć witamin temperaturą. Sok z malin wyduszała przez gazę (wyobrażacie to sobie, kilka litrów soku - przez gazę). Potem mieszała z cukrem, nie gotowała, tylko przez kilka dni dosypywała cukier i mieszała. Jak już cukier się rozpuścił, następowało wlewanie do butelek. Oczywiście butelki traktowała temperaturą, czyli gorącą wodą, wlewała sok i zakręcała. Ale też nie tak zwyczajnie. Gdy sok był już wlany do butelki, na wierzch, wlewała odrobinę spirytusu i podpalała. Gdy spirytus się palił ona zkręcała nakrętki. Tak robiła też ze słoikami.
Ja jej wersję trochę zmodyfikowałam, nie wyciskam soku przez gazę, tylko przez sokowirówkę, słodzenie metodą gospodyń z Rabki, kilka dni, aż sok wchłonie należny cukier, no i zakręcanie. Nie było zepsutego przetworu, a jaki smak i aromat
Rozpisałam się, ale dopadł mnie wirus i poleguję aby się wygrzać, no to przypominają mi się stare historyjki.