To jest temat dla mnie
Po paru latach (nie pamietam ilu, chyba 5) postanowiłam przesadzić w końcu storczyka. Nie martwiły mnie nigdy korzenie żadnego z moich podopiecznych, bo kwitły jak szalone, a ja ciągle o nich zapominałam

W swoim życiu przesadziłam chyba tysiąc kwiatków, uważam że jest to proste jak budowa cepa. Ale dziś mnie storczyk pokonał. Serio. Miał już ukorzenionego z dwoma pędami kwiatowymi potomka, oraz powstałego na starym pędzie kwiatowym, również z pędem kwiatowym drugiego potomka. Sam był wielki, kilkadziesiąt korzeni poza doniczką, rozgałęzione pędy kwiatowe, no monstrum.
I teraz zagadka. Po pierwsze, jak moja przedmówczyni, które korzenie do wycięcia? Mówicie, że jak jest niteczka tylko nerwu gołego, końcówka chyba żywa, to nie obcinać? Ciachnęłam kurka-rurka większość korzeni. Bo ciągle mi się jakiś łamał, kruszył, dyndał i w ogóle wydawał się do niczego. Zdrowiuśkie to są głownie te, co rosły radośnie w górę poza doniczką. Ponieważ tych ziemnych nic prawie nie zostało, to trochę tych z powietrza chciałam upakować do doniczki, że jakąś stabilizację miał, no bo wielkie to takie i pędy się wykrzywiły do światła... Dobrze zrobiłam? Czy Wy te powietrzne wpychacie do ziemi? Ja nigdy przedtem tego nie robiłam, roślina robiła co chciała i kwitła jak szalona. Czasem tylko podparłam, żeby się stworzenie boskie nie przewróciło. Ale teraz to nie miałam jak gada umocować w ziemi, tak go wygoliłam. No i przy tym upychaniu co chwilę mi coś chrupie, łapie się, no to ja znowu troszkę ciachnęłam, bo myślę sobie, że jak dobrze nadłamany to i tak nic z niego nie będzie. Dobrze zrobiłam?
Taka byłam dumna, że nic nie robię z nimi od lat, a te kwitną jak oszalałe, a teraz mi się za chciało pielęgnacji...
Dobrze, że ostatnie kwitnienie obfotografowałam, to mi chociaż wspomnienie zostanie po ich ewentualnej śmierci.