Wczoraj po niespełna 2 tygodniach skończył mi się zapas pierwszy raz w życiu zrobionego kimczi.
To naprawdę niebezpieczna wersja kiszenia kapusty i wielce prawdopodobne że uzależnia.
Tak więc zdecydowanie polecam - dzisiaj zrobiony kolejny, drugi rzut:
Przepis na bazie klasycznego kimczi od skośnookiej pani z USA, jak wpisać w wyszukiwarkę 'maangchi traditional kimczi' znajdzie się bez problemu tak film jak i przepis tekstowy .
Pracowicie przeliczyłem empirycznie dziwne miarki zza wielkiej wody na nasze gramy.
Rzodkiew koreańską zastąpiła nasza biała rzodkiew,
Pominąłem chyba nie do kupienia w Polsce fermentowane krewetki w całości, podobnie jak minari czyli seler japoński / wodny vel chińska pietruszka.
Podobny los spotkał buchu czyli bodaj szczypiorek chiński vel czosnkowy który chyba u nas da się uprawić. Zgodnie z radami pani skośnookiej poszło w zastępstwie więcej naszego szczypioru.
Udało mi się jednak kupić tak słodką/kleistą mąkę ryżową jak i paprykę gochugaru.
Jeżeli kogoś przeraża sos rybny to mogę zagwarantować że można go spokojnie użyć - w żaden sposób nie dominuje smaku.
W każdym razie jak tylko otworzę pojemnik i spojrzę:
nie mogę powstrzymać ślinotoku...
Może naprawdę mam niezdiagnozowany spory niedobór endorfin
(Można kliknąć na zdjęciach aby je powiększyć)