Ha, ha. zdjęcie datury jest z ubiegłego roku. Zresztą to drażliwy temat...Ale Wam opowiem.
Jesienią 2008r. po wizytach w Waszych ogrodach (szczególnie u Iwiki), zakochałam sie w daturach. Od życzliwych forumek uprosiłam badylki i było tego naprawdę dużo.
Cieszyłam sie jak głupia i już sobie wyobrażałam jak będzie pięknie.
Całą zimę chuchałam na te badylki i przestawiałam z okna na okno, przesadzałam. Świata nie było widać z okien. Ale o dziwo moi domownicy nic nie mówili.
A badylki rosły i rosły. Aż wiosną nadszedł czas przeprowadzki. Trzeba było przetransportować je na działkę. To pierwsza partia.
No i okazało się, że jest tego więcej niż potrzebowałam. Zaczęłam więc obdarowywać sadzonkami znajomych i koleżanki z forum. Ale i tak zostało dla mnie dużo. Jakoś je posadziłam i pełna zapału czekałam na wspaniałe kwitnienie.
Oczywiście latałam z wężem ogrodowym i wiadrami wody- jak mnie ostrzegano wcześniej.
Cóż, kwitnienie było skąpe. Ale sobie pomyślałam, że są jeszcze młode i za rok pokażą na co je stać.
Przyszła jesień. Zaczęło sie wykopywanie i wsadzanie do donic i wiader. A były to już dość pokaźne egzemplarze. Zrobiło sie 17 sztuk.

Przenosiny do domu. Podcinanie. Całą zimę drżałam czy aby nie jest im za zimno. Ale jeszcze byłam pełna nadzieii i marzyłam o pięknym kwitnieniu i tym obłędnym zapachu. Wiosną okazało się, że nie ma co wysadzać do ogródka, wszystko padło.

A razem z nimi moja miłość do datur. Wyleczyłam sie z nich całkowicie. I już wiem, że to kwiaty nie dla mnie. Podziwiam tylko jeszcze bardziej tych, którzy je hodują latami (muszą mieć zdrowe kręgosłupy!). A ja będę je podziwiać u innych. Trochę żałuje, że nie przetrwała choćby jedna najzwyklejsza, bo tak do końca to sie chyba nie wyleczyłam...
